Wyzwanie #1
<więcej o wyzwaniach tutaj>
Marco miał do siebie żal, że nie
słuchał uważnie słów kolegi, który najprawdopodobniej rozprawiał na temat
drożejących cen paliw. Nawet gdyby chciał, nie był w stanie się przemóc. Z
skruchą w sercu podejrzewał również, że gdyby tematem rozmowy byłoby cokolwiek
innego, w dodatku znacznie ciekawszego niż benzyna, to też nie skupiałby się na
tym potoku nieskładnych zdań, którym bombardował go jego kompan.
Kawa, herbata, jedzenie, napoje
energetyczne z skondensowanymi tonami cukru w środku. Nic nie działało. Nie
mógł się na czymkolwiek skupić. Może był chory? Co prawda sezon zachorowalności
na grypę miał się zacząć dopiero w najbliższym miesiącu, mimo to czuł się
bardzo rozkojarzony.
Nie powinien prowadzić. Niestety w
ich trzyosobowym zespole tylko on i Ymir mieli prawko, ale ostatnio dziewczyna
się mocno pochorowała.
Nie można było jej zarzucić, że się
od razu poddała. Trzymała się długo, bo rozsiewała te wszystkie zarazki przez
ostatni tydzień. Marco wiedział, że jeśli następnego dnia obudzi się cały zakatarzony,
to bez problemu będzie mógł wskazać winowajcę.
– Czemu jedziesz pięćdziesiątką?
Chyba sobie do serca wziąłeś to, o czym gadałem – powiedział Eren unosząc brwi.
W odpowiedzi Marco tylko się
uśmiechnął. Nie chciał mówić, że cały dzień czuł się fatalnie i najchętniej
poszedłby spać. Jednak proponowanie towarzyszowi, by to on prowadził, było
jeszcze bardziej niebezpieczne, bo Eren był gorszym kierownicą niż Marco nawet
w najgorszym stadium choroby. Wybrał mniejsze zło dla ich wspólnego dobra.
Postanowił nic nie mówić i lekko przyśpieszył.
– Wyglądasz trochę niewyraźnie.
Dobrze się czujesz?
Marco w myślach uderzył się w
czoło. Czuł, że jego mała tajemnica zaraz wyjdzie na jaw, jeśli Eren dalej
będzie zadawał pytania.
– Jest dobrze – odparł Marco
udając, że szczerze się uśmiecha. – Potrzebuję tylko trochę kawy. Stacja
benzynowa powinna być za kilka kilometrów, nie?
– Ta… – powiedział niepewnie. Eren
mówił to z taką miną, jakby zastanawiał się, czy naprawdę nie byłoby lepiej,
gdyby to on prowadził, co było całkowitym absurdem, bo nie zdał jedenaście
razy, mimo że miał wtyki u instruktorów. – Możemy się tam dłużej zatrzymać. Ty
sobie wtedy trochę odsapniesz, a ja zajmę się resztą. Człowieku, przecież
widzę, w jakim jesteś stanie.
Zapiął pas. Najwyraźniej uświadomił
sobie w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazł.
– Za tym lasem powinna być stacja –
powiedział, ale Marco wątpił, czy zwracał się do niego, chyba sam chciał się
pocieszyć tymi słowami.
Jechali dalej.
Radio, co chwile trzeszczało.
Światło drgało na drodze, bo nie do końca można było ją nazwać drogą, prędzej
wertepami z nieskończoną ilością dziur. Nawet za dnia mało kto przejeżdżał tym
odcinkiem, a że był już środek nocy, szansa na minięcie jakiegokolwiek innego
samochodu graniczyło z cudem. Marco cieszył się, że jest już tak późno. Teraz
miał pewność, że nikt niewinny nie ucierpiałby, gdyby coś się stało z powodu
jego przeraźliwego rozkojarzenia.
– Ej, Marco! Zwolnij. Tam ktoś
idzie.
Rzeczywiście, zbliżali się do
jakiejś osoby idącej szosą. A raczej…
– Patrz! Jest pijany jak bela! –
parsknął śmiechem Eren i od razu się ożywił. – Widzisz jak się zatacza?
Brak odpowiedzi ze strony kolegi
trochę ostudziło jego zapał, ale i tak był ucieszony, że wreszcie coś się
działo. Nie przepadał za nocami, kiedy tylko tak w kółko jeździli.
– Mogę się nim zająć? – spytał z
nadzieją w głosie.
Marco tylko machnął ręką
lekceważąco. Było mu wszystko jedno, a nawet wyręczenie go w tej chwili z
obowiązków było istnym wybawieniem.
– Idź, idź. Nie śpiesz się –
uśmiechnął się i gdy wyhamował tuż obok pijanego, oparł brodę o kierownicę i
tylko patrzył jak Eren wychodzi.
Widział tę scenkę milion razy.
Podstawowe pytania, prośba o dokumenty, humorystyczne żarty, które rozumiały
tylko osoby z ich fachu. Standard. Dlatego Marco nie słuchał co mówili, tylko
patrzył jak policyjna koszula Erena zagina się zgodnie z jego częstymi, zbyt
ekspresyjnymi ruchami. Był chyba jedyną osobą której było do twarzy w tym
niewygodnym wdzianku.
Kiedy znudził mu się ten widok, co
nie było dziwne, bo policyjne mundury oglądał codziennie, wlepił wzrok w
kolejną ofiarę ich nocnych patroli. Tym razem był to blondyn o nietuzinkowej
urodzie. Już od początku wiedział, jaki to typ. Pewny siebie, sprytny i
nieprzewidywalny. Było ich pełno w mieście, przedmieściach, a teraz
najwyraźniej gustowali w centrach bezludnych lasów. A strój wskazywał
jednoznacznie, z jakiego żył zawodu. Tylko co on tutaj robił? Sam, na jakimś
odludziu, mocno pijany. Przecież nie miał szans znaleźć tutaj żadnego klienta,
może oprócz paru jeleni. Niestety Marco nie umiał sobie odpowiedzieć na te
pytania, bo utknęły one w jego głowie jak w zardzewiałym mechanizmie. Patrzył
na blondyna i na jego oczy, które mimo całkowitego pijaństwa błyskały czymś
więcej niż tylko totalnym negliżem moralnym.
– Marco! Zgłoś to. Ja go wrzucę do
tyłu. Takiemu to tylko izba wytrzeźwień pomoże.
Zrobił to, o co prosił kolega,
zastanawiając się jak długo będzie musiał się odwdzięczać Erenowi za to, że
odwalał za niego większość roboty. Słodyczy nie lubił, w kinie nie było
ostatnio nic ciekawego, jeszcze można było pójść na kawę albo na…
– … WÓDKĘ, chcę pić wódkę! –
śpiewał pijany mężczyzna, wtaczając się do radiowozu.
– Jean Kirschtein, wiek dwadzieścia
sześć lat, stan…mega bania – podsumował Eren siadając na miejscu obok Marca.
– Dobrze, że jest tylko pijany –
powiedział zapalając silnik.
– Ja tam nie wiem – odparł Eren
odwracając się do tyłu, po czym dodał głośno, tak, aby było go dobrze słychać w
całym aucie. – Ale jeśli ktoś się nie zamknie w ciągu pięciu sekund, to oprócz
kaca będzie miał jutro śliwę na gębie.
Głos blondyna ścichł i już nie
śpiewał sprośnych piosenek na całe gardło, tylko pomrukiwał je sobie pod nosem.
Obaj policjanci liczyli w duchu, że w końcu pijaczyna zaśnie i da im święty
spokój.
– Czyli nie zatrzymujemy się na
stacji? – zapytał trochę rozczarowany Marco. Liczył, że oprócz kawy, znajdzie
się tam też coś przeciwgrypowego.
Kolega zamyślił się. Wolał nie
ryzykować i nie dopuścić, aby to on musiał następnego dnia czyścić tapicerkę z
wymiocin. Z drugiej strony powinni zrobić sobie przerwę, było późno.
– Ej! Czemu zwalniamy? – zapytał
nagle Eren, po niecałym kilometrze podróży.
Faktycznie zwalniali, mimo że Marco
wciąż trzymał nogi tak samo ustawione jak wcześniej. Powinni jechać dalej, był
tego pewien mimo całego zmęczenia jazdą.
Oświeciło go. A raczej oświeciła go
paląca się na czerwono lampka od poziomu benzyny.
Marco nie miał w zwyczaju kląć i
nigdy tego nie robił, ale resztkami sił powstrzymywał się od podzielenia się
światu tym co czuł, poprzez siarczyste przekleństwo. Jak mógł tego nie widzieć?
Przecież ta lampka aż darła się czerwonością prosto w jego oczy.
Eren na to tylko wzruszył ramionami
i powiedział:
– Szkoda, że nie dojechaliśmy na
stację. To gdzie schowałeś zapasowy kanister?
Odpiął pasy. I pewnie wyszedłby już
do bagażnika, gdyby nie zatrzymała go mina Marco. Zawiesił się, jakby w połowie
ruchu, a oczy wyrażały olbrzymie niedowierzanie.
– Pytałem się ciebie, czy masz
zapasową benzynę, kiedy mijaliśmy ostatnią stację. Powiedziałeś, że masz.
Marco zarumienił się i nic nie
odpowiedział. Musiał wcześniej machinalnie kiwać głową, kiedy zbywał Erena. Nie
przypuszczał, że pyta się o coś poważnego.
– Ja pierdolę. Myślisz, że gadałem
przez ostatnie pół godziny o benzynie, tak bez żadnego powodu? – brunet
przykrył twarz dłonią i Marco dziękował mu w duchu, że nie robił mu żadnych
scen. Pewnie czuł się współwinny, bo przecież widział, w jakim stanie był
Marco.
Kirschtein zaczął śpiewać trochę
głośniej, gdy samochód się zatrzymał. Jakby postój był niemym przyzwoleniem na
głośniejszą kanonadę. Jego głos był jak papier ścierny zdzierający resztkę
cierpliwości, która pozostała policjantom.
– Nieważne – powiedział pełen
pretensji Eren i otworzył drzwi. – Pójdę po te cholerne paliwo, a ty tu siedź,
zgłoś to i pilnuj tego tam – tu wskazał na blondyna rozwalonego na tylnym
siedzeniu, który nawet się nie zorientował, dlaczego stanęli.
Zanim Marco zaczął się
tłumaczyć, jego kompan już zatrzasnął drzwi i ruszył w kierunku najbliższej
stacji. To było pewne, że przeklinał go wtedy jak nigdy.
Poczucie winy zżerało go od środka,
ale był zbyt zmęczony aby pomyśleć, że chciałby pobiec za Erenem i mu to
wszystko wytłumaczyć. Mógłby wtedy powiedzieć mu wszystko o tym, że to nie
tylko choroba. Kłótnia z siostrą, sprzeczka z częścią znajomych z komisariatu,
odrzucone pismo z prośbą o awans. Ostatnio stracił ochotę i zapał do pracy,
którą przecież tak lubił. Oczywiście nie okazywał tego nikomu, ale czuł się
bardzo zdesperowany. W dodatku zauważył, że popadł w rutynę. Tak po prostu. Dni
zlewały się w jednolitą masę, której niczym nie umiał urozmaicić.
– Panie glino, czy długo będziemy
tak tu stać? – zapytał nagle Kirschtein nieudolnie udając niewinny głosik.
Równocześnie przyłożył głowę do oddzielającej ich metalowej kratki. Pewnie
gdyby jej nie było, pijak zbliżyłby się na bardzo niebezpieczną odległość.
Marco poczuł zapach taniej wódki.
Nie żeby taką pił, ale po paru latach służby był w stanie odróżnić ich rodzaje,
nie smakując ich. Ta była najtańszą z najtańszych.
– Trochę – odpowiedział na pytanie,
zupełnie ignorując przezwisko, które i tak należało do tych najlżejszych.
– Panie glino… – ciągnął dalej
blondyn, tym razem wracając na swoje miejsce. – Ja wcale nie jestem pijany.
Może skusilibyśmy się na małą pogawędkę? Zanim ten drugi nie wróci, co?
Marco spojrzał w lusterko. Widział
w nim wyraźnie postać mężczyzny. Nie specjalnie chciało mu się wierzyć, że
tamten nie był pijany. Jednakże w odbiciu wydawał się całkiem normalną, pewną
siebie osobą, oczywiście nie licząc przeskalowanego tonu głosu i lekkiego
rumieńca goszczącego na jego policzkach. Spojrzenie też miał zwykłe – znaczy
typowe jak dla osoby trzeźwej, bo oczy, same w sobie, nie należały do
przeciętnych. Kilka sekund wystarczyło Marcowi, aby był w stanie uwierzyć, że
Kirschtein jest zdolny do normalnej rozmowy. Gdyby nie rozpięta koszula,
obcisłe, skurzane spodnie oraz lekki, subtelny makijaż, którego w zasadzie nie
było widać, piegus już w zupełności wyzbyłby się uprzedzeń do niego i
traktowałby tak samo jak nowopoznaną osobę.
– Ja tylko się tak wygłupiam z tym
śpiewaniem. Lubię sobie czasem pośpiewać, mimo że to brzmi jakbym był narżnięty
na maksa – kontynuował, nie widząc sprzeciwu policjanta. Mówił to z niemałą
ironią, jakby był świadomy, że nikt mu w to nie uwierzy. To był ten typ aresztantów,
którzy traktują policjantów jak ludzi stereotypowych, czyli głupich i
nieogarniętych.
Kirschtein wciąż uśmiechał się tak,
jak gdyby kpił z całego świata, bo czemu nie? Czy świat nie kpił sobie również
z niego?
– Odwiozą mnie panowie do domu?
Jestem tak cholernie padnięty. Mógłbym się tutaj kimnąć, ale nie da rady. Te
siedzenia są straszne. Myślałem sobie przez całą podróż, że gorszą karą od
dożywocia byłoby dożywocie na tych fotelach.
Marco mimowolnie się zaśmiał. Chyba
z tym delikwentem nie było aż tak źle, bo całkiem logicznie mówił, jak na jego
stan.
– Da się przyzwyczaić. Po jakimś
czasie oczywiście – powiedział policjant.
Mężczyzna z tyłu ożywił się na tę
odpowiedź i na powrót się podniósł.
– Czyli odwieziecie? Błagam. Gdybym
tu tak odsiedział godzinę albo półtorej, to już wystarczyłoby i nie musiałbym
iść do aresztu. Dostałbym wystarczającą nauczkę – uśmiechnął się przymilnie,
jakby mogło mu to pomóc.
– Przykro mi, ale będzie musiał pan
pojechać do izby wytrzeźwień. Nie jesteśmy firmą transportową – odpowiedział mu
Marco, sam nie wierząc, że to mówi. Przecież widział, że gość z tyłu jest
całkiem przytomny jak na ilość promili, którą prawdopodobnie wypił. Eren nie
powiedział mu ile, ale czasami wypuszczali bardziej pijanych, dając im tylko z
mandat za picie w miejscu publicznym. Tyle że ci ludzie nie chodzili po lesie w
samym środku nocy.
„Mógł łatwo stać się ofiarą
wypadku, gdyby ktoś jechał szybciej. Dlatego go zgarnęliśmy” próbował sobie
wmówić Marco, łamiąc się w sobie.
– Co?! To w takim razie po co
zgodziłem się tutaj wsiadać? Matko… Te siedzenia, później wytrzeźwiałka,
przecież nie jestem tak pijany – odparł lekko rozgoryczony i zaczął ciągnąć za
klamkę, choć pewnie wiedział, że drzwi się nie otworzą. W jego głosie słychać
było mocne rozczarowanie, może to ono było powodem dla którego Marco nie kazał
mu się uspokoić, jak zrobiłby to w każdym innym przypadku.
Kiedy już zrezygnowany gość usiadł
z powrotem na miejscu, zamilkł na dobre, godząc się ze swoim losem. Nic innego
mu nie pozostało.
Przez jakiś czas patrzyli na siebie
nawzajem w lusterku, mierząc się wzrokiem. Marco robił to tylko dlatego, że w
zasadzie było to jego zadanie – pilnować go. Natomiast Kirschtein wyglądał,
jakby chciał rozgryźć Marco Miał minę mówiącą, że coś mu w nim nie pasowało.
– Nie wyglądasz na glinę –
powiedział po paru minutach milczenia. – Serio. Gdybym cię mijał na ulicy, to
prędzej powiedziałbym, że masz jakiś normalny zawód.
„Nie jestem taki pewien, czy mam aż
tak niestandardową pracę w porównaniu do niego” pomyślał Marco.
Pasażer z tyłu wydawał się
wychwycić jego myśl, bo powiedział:
– Ale kto to mówi. Męska dziwka. To
dopiero nienormalny zawód – zaśmiał się sam z siebie. Musiał pewnie robić to
bardzo często. Gdyby świat wiedział, że jego codziennością było stawanie rano
przed lustrem i śmianie się przez łzy, widząc czym się stał, jego pozorny
dystans do siebie wcale nie wydałby się taki dziwny.
Marco czuł wewnętrznie, że powinien
coś powiedzieć. Z przyzwoitości do drugiej osoby.
– Gdybym pana zobaczył na ulicy też
bym nie pomyślał… – nie dokończył, bo uświadomił sobie, że to, co chciał
powiedzieć wcale nie było takie pozytywne, jak chciał. Ostatnie słowa „…że
pracuje w takim zawodzie” na pewno nie przeszłyby mu przez gardło.
Marco spuścił wzrok. Trochę głupio
to zabrzmiało, mimo że miał dobre zamiary. Czasami mu się zdarzało palnąć
jakieś głupstwo, ale nie takie.
Może niepotrzebnie przerwał ten
kontakt wzrokowy. Przecież, jako policjant, to on był tu górą i chyba ostatnią
osobą w tym samochodzie, która powinna się wstydzić. Z całą pewnością połowa
komisariatu zganiłaby go wtedy za to i wysłała na dodatkowy kurs zwiększenia
poczucia własnej wartości, ale jakoś mimowolnie przeskoczył wzrokiem gdzieś w
dal, tam gdzie zniknął Eren.
Gdyby Marco nadal przyglądał się
odbiciu lusterka, pewnie zauważyłby zmianę w spojrzeniu, jakim darzył go
aresztant. Wcześniej patrzył na niego jak na każdego innego policjanta –
stereotypowo. Jednak teraz wydawał się zbity z tropu tym, jakby po raz pierwszy
spotkał uprzejmą osobę.
– Możesz… – zawahał się blondyn. –
Możesz zwracać się do mnie po imieniu. Po co ten „pan”? Jesteśmy chyba w tym
samym wieku.
Marco znów spojrzał na Kirschteina
i dopiero wtedy zauważył jakąś zmianę, której nie potrafił dokładnie określić.
Uśmiechnął się.
– Jestem na służbie. Powinienem
stosować się do regu…
– A co tam regulamin! Jesteśmy
sami, o ile monitorują was dwadzieścia cztery na dobę. – blondyn podniósł się z
miejsca. – Jestem Jean Kirschtein i podałbym ci rękę, gdyby nie było tu tego
żelastwa.
Marco uśmiechnął się znowu. Co mu
szkodziło się przedstawić? Doszedł do wniosku, że pewnie jutro rano ten facet
nawet nie będzie pamiętał jego twarzy. Zaryzykował i się przedstawił.
– Posterunkowy Marco Bodt.
Jean uśmiechnął się i oparł czołem
o metalową kratę.
– Wydajesz się być całkiem spoko,
Marco. A skoro przeszliśmy już na „ty”, mogę cię o coś zapytać? – od razu
przeszedł do rzeczy, ale w jego głosie nie kryło się nic oprócz czystej
ciekawości i znudzenia tym, że musieli tam tkwić. – Dlaczego postanowiłeś
zostać gliną? Przecież to, w sumie, niebezpieczne, możesz się wkopać w niezłe
bagno. Zresztą, kurde, ty wydajesz się być zbyt poczciwy, jak na ten zawód, a
przecież czasem trzeba być bezwzględnym.
Marco zdziwił się intymnością tego
pytania. W sumie nikt, oprócz samego siebie, nigdy mu go nie zadał. A odpowiedź
w jego głowie wciąż była nieustalona.
Przedłużająca się cisza narastała,
dlatego Jean powiedział:
– Okej. Sorry, rozumiem, że
prędzej to ty powinieneś zadawać takie pytania. To twój zawód – w jego głosie
było słychać uśmiech. – To mam pomysł. Wymienimy się? Wyglądasz na uczciwego
człowieka. Myślę, że gdybym odpowiedział na to pytanie ze swojej strony, to ty
byś mnie nie wykiwał i też odpowiedział, co? Po prostu zawsze mnie intrygowało
to, co pcha ludzi do bycia jednym z was.
Marco uważnie przyjrzał się
Jeanowi. Wydawał się mówić szczerze, ale nie był pewien czy powinien otwierać
się przed zupełnie obcą osobą, która w dodatku siedziała na miejscu za
kratkami. Możliwe, że w innych okolicznościach odmówiłby, jednakże choroba i
rozkojarzenie zupełnie zabijało jego i tak lichy poziom asertywności.
– Nie musisz mówić. Nie obraź się,
ale wątpię, aby twoja historia nie była w jakimś stopniu ubarwiona, a moje
powody wcale nie są jakieś szczególne – Marco nie zwrócił uwagi na zaskoczoną
minę rozmówcy i ciągnął dalej. – W sumie nie miałem nigdy jakiegoś szczególnego
powodu. Po prostu chciałem pomagać społeczeństwu i tyle. Jestem strasznym
idealistą.
Marco żałował ostatniego zdania.
Powinien rozważniej dobierać słowa. Jednak rozpoczynająca się choroba, mąciła
mu myśli i nie kontrolował w pełni tego co mówił. Czuł się pijany, o ile
możliwe jest upicie się od samego zapachu wódki, który nachalnie wdzierał mu
się w nozdrza.
– To chyba dobrze, że to są twoje
powody, ale równie dobrze mogłeś zostać lekarzem, strażakiem albo nauczycielem.
Też byś się przysłużył społeczeństwu – odparł Jean. Kiedy to mówił wydawał się
już być całkiem trzeźwy.
– Niby tak… – Marco zawahał się.
Ten nieznajomy tak trafnie ujął problem z jakim borykał się od dawna, w
zasadzie od samego początku służby.
Jean, nawet pijany, zrozumiał, że
trafił na delikatną sprawę i trochę się zagalopował. Chyba tylko ze względu na
to, że Marco był dla niego miły, odpuścił sobie temat, mówiąc:
– Ja też nie umiałbym dokładnie
odpowiedzieć na to pytanie jako ja – machnął ręką. – Okej. Już zaspokoiłem
swoją ciekawość. Nie musisz mówić. Czasem jestem strasznie czepialski,
szczególnie jak wypiję sobie kilka łyków.
Mężczyzna rzeczywiście odpuścił
sobie dalsze pytania i zabrał się za przeszukiwanie swoich kieszeni, aby
znaleźć coś do roboty. W tym czasie Marco starał uporządkować sobie wszystkie
jego wątpliwości, które zbudziła z podświadomego letargu, ta jedna uwaga.
Nieznajomy mógł mieć rację. Równie
dobrze leczenie ludzi w szpitalu było czymś, co może pomóc drugiemu
człowiekowi, nawet bardziej niż zawód policjanta. Kirschtein tak łatwo podważył
jego życiowe cele i priorytety. Ten jeden człowiek, margines społeczeństwa,
krótką rozmową zrobił więcej niż ktokolwiek ważny w życiu Marco. Zmusił go do
głębszej refleksji nad własnym życiem, na którą on sam nigdy wcześniej nie
umiał się zdobyć.
Kim był ten blondyn, że udało mu
się zrobić coś, co nie było w mocy jego bliskich i nawet jego?
– Czy mógłbym się odlać? – to
bezpretensjonalnie, przyziemne pytanie, wyrwało go z rozmyślań.
– Nie jesteś w stanie wytrzymać? –
zapytał bez zastanowienia. Ten koleś był pijany. Po tej całej aferze z benzyną,
czyszczenie radiowozu byłoby gwoździem do trumny dla Marco. Eren pewnie już nie
zniósłby tego.
– Dosłownie parę minut – poprosił
Jean.
– Dobrze. Ale tylko parę minut.
Poczekaj chwilkę.
Marco wyszedł z samochodu. Powiew
zimnego, nocnego powietrza, uświadomił mu, w jakim zaduchu siedział przez
ostatnie kilkadziesiąt minut. Poczuł ulgę, ale nie na długo. Stojąca pozycja
wymagała od niego dużo więcej niż się spodziewał. Ledwo stał. Najchętniej
usiadłby na ziemi, oparł głowę o drzwi samochodu i zasnął, tak był słaby. Ale
jego obowiązkowość nie pozwalała mu na odpoczynek.
Otworzył Jeanowi drzwi i patrzył
jak niezgrabnie wychodził na zewnątrz. Po raz pierwszy stanęli twarzą w twarz.
Było to dziwna chwila, przynajmniej dla Marco, bo mężczyzna zatrzymał się tuż
przy nim, dłużej go lustrując. Było to jak zwolniona klatka w filmie.
– Chcesz mi towarzyszyć? – zapytał
blondyn i nagle uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
Policjant dopiero po dłuższej niż
normalnie chwili zorientował się o podtekście tego pytania. Musiało być z nim
naprawdę źle. Dlatego po raz pierwszy olał regulamin i krótko machnął głową, by
tamten mógł już sobie pójść na chwilę, a sam oparł się o samochód i przyłożył
rękę do czoła. Było gorące. Zastanawiał się, czy Eren oprócz benzyny, kupi coś
jeszcze, co by pomogło zwalczyć to choróbsko.
Po minucie, która wydawała się
Marcowi co najmniej kwadransem, podniósł głowę, by sprawdzić, czy delikwent już
wraca. Wtedy uświadomił sobie, jaki był głupi. Kirstchein znajdował się już
daleko, ledwo widoczny wśród drzew. Uciekał koślawym zygzakiem. Trzeba było mu
przyznać, że dość szybko biegł jak na pijanego i pewnie Marco łatwo dogoniłby
go w normalnych warunkach, ale tym razem miał co do tego niemałe wątpliwości,
szczególnie w tym stanie.
– Stój! Nakazuję ci stać! Zatrzymaj
się! – krzyczał, biegnąc.
Z trudnością mijał kolejne drzewa.
Nogi plątały mu się podobnie jak uciekinierowi. Serce biło oszalałe. Nie mógł
złapać oddechu. Już widział minę Erena i nie zdziwiłby się, jeśli do końca by
go znienawidził. Pozwolenie na tę ucieczkę było niedopuszczalne, ale fizycznie
nie był w stanie się przełamać. W takich wypadkach zazwyczaj pomagała mu własna
wola, jednak tym razem okazała się bezsilna.
Nawet nie wiedział, kiedy się
przewrócił. Zmęczenie i choroba totalnie go osłabiły. Nie czuł upadku.
Znieczulenie, które odebrało mu możliwość dalszej pogoni, ocaliło go
przynajmniej od bólu. Na marne próbował się podnieść. Grawitacja tym razem
zwyciężyła i odpuścił. Zmącony umysł, obiecał regenerację, jeśli postanowi
dalej tak leżeć w bezruchu na gałęziach i mchu. Zgodził się na tę propozycję,
nawet kosztem ucieczki mężczyzny. Ziemia wydała mu się nagle taka miękka.
Uśmiechnął się. Tylko na to
było go stać. Jego ostatnią logiczną myślą było wyobrażenie sobie Erena, który
znajduje go w tym miejscu i wybacza mu niedopilnowanie Kirschteina, bo bardziej
martwił się o jego zdrowie. Było to mało prawdopodobne, ale Marco chciał
wierzyć w taki obrót wydarzeń, nawet jeśli te myśli były zwyczajnie bzdurne.
Chciał tylko zasnąć.
– Marco? – usłyszał po jakimś
czasie czyjś głos. To musiał być Eren, bo podniósł go do pozycji siedzącej i
lekko poklepał po policzku sprawdzając, czy żyje. Jednakże, gdy otworzył oczy,
doznał szoku widząc przed sobą Jeana, który uśmiechał się krzywo, tak jak to
robią ludzie, kiedy nie wyjdzie im dowcip.
– Dobrze, że żyjesz. Sorry, to był tylko
głupi, żart. Chciałem żebyś za mną poszedł i mnie gonił. Czasem jestem takim
debilem i jak mi się nudzi to odwalam takie akcje – spojrzał na niego
przepraszająco.
Gdy mówił, Marco podniósł się i
potarł dłonią twarz. Był cały z ziemi, ale ten krótki odpoczynek na trochę mu
pomógł. Przynajmniej mógł częściowo normalnie myśleć i zastanawiać się dlaczego
Jean wrócił. Przecież nikt, komu udało się uciec policjantowi, nigdy nie dawał
się łatwo złapać ponownie, a co dopiero wracać.
– Jak tak leżałeś, to myślałem, że
jesteś jakiś astmatyk, albo coś i że straciłeś oddech i się udusiłeś– usiadł
koło niego, wciąż mu się przyglądając. – Ale to głupie, bo nikt nie zatrudnia
do policji astmatyków. Źle się czujesz?
Marco potwierdził kiwnięciem głowy,
nawet już nie mógł sam się oszukiwać, że wcale się nie rozkłada.
– Ale to samo pytanie mógłbym zadać
tobie – wychrypiał lekko Marco. – Wróciłeś. To trochę takie bez sensu, skoro
uciekłeś.
– Mogę ci to bardzo logicznie
wyjaśnić – zbliżył się do niego i ciągnął dalej zmysłowym szeptem. – Ale to
jest sekret. Tak naprawdę kłamałem, mówiąc, że nie jestem pijany. Ja tylko
umiem się dobrze kontrolować, dlatego wydaje się, że nie jestem. Na trzeźwo
pewnie bym nie wrócił.
Zaśmiał się. Nie było słychać
powagi w jego głosie, gdy to mówił. Miał niezły ubaw, ale Marco nie miał mu
tego za złe. Nawet sam zaczął się z tego śmiać. Ta noc była jedną z tych
najbardziej absurdalnych w jego życiu.
– Szkoda, że jesteś gliną –
powiedział Jean, po chwili wspólnego śmiechu.
– A niby kim miałbym być?
– Zapomniałem nazwy, ale takim
kimś, kto by nawracał ludzi.
– Księdzem? – zdziwił się Marco.
– Nie! Nie o to chodzi – zaśmiał
się. – Coś rodzaju psychologa od ciężkich przypadków. Myślę, że byłbyś w tym
dobry.
Jean spojrzał na niego wymownie,
ale Marco nie rozumiał, o co mu chodziło. Ciężko było mu myśleć, dlatego
zapytał:
– Niby czemu?
– W jednym przypadku by ci się
udało.
Dalsze wydarzenia potoczyły się
nadzwyczaj wolno, jednak miały prawo takie być, skoro działy się po raz
pierwszy. Tak było również z tym pocałunkiem. Delikatny i subtelny, mimo że
przesiąknięty lekkim posmakiem wódki, który dodawał mu niepowtarzalnego
charakteru.
Kiedy się zakończył Marco tylko
patrzył na Jeana zdziwiony, nagle rozumiejąc o co mu chodziło w ostatnim
zdaniu. Gdyby powiedzieć, że wcześniej miał mętlik w głowie, to teraz jeszcze
bardziej się nasilił, o ile to było możliwe. Natomiast Kirschtein zawstydził
się i spuścił wzrok.
– Wybacz jestem przyzwyczajony, że
takie sprawy przychodzą łatwo. Chciałem sobie odpuścić, bo jesteś normalny.
Nawet nie wiem czy byłbyś zainteresowany, ale nie mogłem wytrzymać. Przepraszam
– powiedział cicho.
Widać było w nim wielką zmianę, w
porównaniu do osoby, którą był przed chwilą. Chyba żałował swojego gestu i może
Marco w innych warunkach zachowałby się jak zwykły człowiek w takiej sytuacji,
ale sam nie wiedział, dlaczego słowa Jeana, wywołały w nim poczucie
wyjątkowości. Zresztą, to było niecodzienne zawstydzić osobę takiego zawodu.
Był to tak osobliwy widok, jakby zobaczyć mało asertywnego policjanta.
– Dlaczego? – zapytał Marco, udając
głupiego.
– Bo jesteś pierwszą osobą, która
patrzy na mnie inaczej. Wszyscy traktują mnie jak gówno. Nikt nigdy nie
traktował mnie jak człowieka. Myślisz, że dlaczego wyciągnąłem cię na dwór?
Chciałem tylko spojrzeć ci prosto w twarz.
Oczy Jeana błyszczały i nie był to
ten poprzedni, pijacki błysk. Może gdyby nie alkohol nigdy nie powiedziałby
tego na głos. Słowa te były jego raną i wypowiedziane bolały dwa razy mocniej.
– Nikt nigdy nie był wobec mnie
bezinteresowny – dokończył i już chciał odejść, kiedy głos Marco go zatrzymał.
– Poczekaj – chciał coś powiedzieć,
ale dalsze słowa były zwykłymi idealistycznymi gadkami, które zupełnie nie
nadawały się na tę chwilę. Dlatego próbował przekazać spojrzeniem to, co chciał
wyrazić, że życie takie jest, że rzadko spotykamy osoby, które są jego warte.
Jean chyba to zrozumiał i bez słowa
pomógł mu wstać z ziemi. Ruszyli w kierunku radiowozu. Możliwe było, że
wywiązałaby się jeszcze między nimi jakaś rozmowa, lecz światło migającej
latarki Erena, które pojawiło się na końcu szosy zwiastowało koniec otwartości.
Jean na nowo zmienił się nie do poznania i udawał swoje pijaństwo, tak jak na
początku, w momencie, kiedy go zatrzymali.
Wsiedli do środka, nawet nie
starając się patrzeć na siebie nawzajem. Każda chwila miała swój koniec, a
osobliwość tamtej nocy także dobiegała końca. Ostatecznie sfinalizował to Eren,
otwierając drzwi od strony pasażera.
Towarzysz chyba ochłonął, bo
postawił kubek kawy, butelkę wody i paczkę jakiś tabletek na swoim siedzeniu i
powiedział:
– Masz, tutaj. Może pomoże.
Chciałbym cało wrócić do domu – zdobył się na lekki uśmiech, co już zupełnie
uradowało kierowcę. Zaistniała szansa, że nie będzie się na niego boczyć przez
najbliższe dni, tylko co najwyżej parę godzin.
Po dolaniu benzyny z kanistra,
ruszyli dalej. Jechali w milczeniu, czasami przerywanym przez Erena, który
dopytywał się o to, czy Marco się jeszcze trzyma. Jakby chciał się upewnić, czy
nie zasnął za kierownicą. Ale przez większość podróży towarzyszył im tylko
trzask radia, a każdy zatopił się we własnych przemyśleniach.
Dłuższa rozmowa wszczęła się dopiero
wtedy, kiedy Marco skręcił w stronę komisariatu, a nie – jak z początku
planowali – do izby wytrzeźwień. Argumentował tę decyzję tym, że Kirschtein,
wcale nie był aż tak nietrzeźwy, żeby samemu nie wrócić do domu i mogli mu
zostawić tylko mandat za stwarzanie zagrożenia w ruchu drogowym. Ale Eren go
przegadał, tłumacząc to wynikiem alkomatu. Wygrał i skręcili przy najbliższym
objeździe.
Marco nie miał odwagi spojrzeć w
lusterko, z resztą jazda i tak wymagała od niego dużego skupienia, ale mimo to
czuł na sobie spojrzenie Jeana. Nie wiedział, że ten wzrok był pełen nadziei.
Gdy dojechali na miejsce, Eren
skoczył do bramki, bo oczywiście Hannesa jak zwykle nie było i zmuszeni zostali
do własnoręcznego udostępnienia sobie wjazdu. Ta krótka chwila wystarczyła,
żeby zmobilizować Jeana. Znalazł się tuż przy kracie, tak aby być możliwie
najbliżej Marco.– Nie chcę, żeby to tak się skończyło. Nie chcę obudzić się tam
sam, jak zwykle – jego głos przybrał błagalną nutę. – Przyznam się do tego.
Tak, jestem narąbany na maksa, ale normalnie się tak nie zachowuję. Proszę,
zabierz mnie jutro z tego popapranego miejsca.
Dalej nie mógł mówić, bo Eren z
powrotem wszedł do radiowozu. Jean cofnął się do tyłu i zamilkł. Wciąż czekał
na odpowiedź Marco, ale ten nie wiedział już, co się dzieje. Dlaczego tak
bardzo zależało blondynowi na tym, żeby go odebrał? Dlaczego czuł się wobec
niego zobowiązany?
Z odpowiedzią wahał się do
ostatniego momentu. W zasadzie sam nie był pewien, czy Jean usłyszał jego ciche
„Przyjadę”, gdy wysiadał już z radiowozu, ale wszystkie wątpliwości rozwiało
jedno spojrzenie wstecz. Jean uśmiechał się ledwo widocznie, ale najbardziej
uśmiechały się jego oczy.
***
Marco obudził wrzaskliwy dzwonek
telefonu.
Żałował, że go wieczorem nie
wyciszył, bo ten nieznośny dźwięk, wyrywając go ze snu, przypomniał o jego
chorobie. Nos miał cały zapchany, a usta spierzchnięte i suche. Przez całą noc
musiał nimi oddychać, bo ledwo wypowiedział do słuchawki słowo powitania.
– Uch, wreszcie się do ciebie
dodzwoniłem. Zastanawiałem się, czy przyjść i sprawdzić, czy przypadkiem nie
umarłeś – głos Erena, wskazywał, że rzeczywiście był zainteresowany. –
Załatwiłem za ciebie zwolnienie. Jak poczujesz się lepiej, idź do lekarza i
będziesz sobie mógł odpocząć nawet do tygodnia. Stary, Ymir ma tygodniowe
zwolnienie, więc jeśli od niej to złapałeś, to też sobie trochę poleżysz.
Wpadnę do ciebie za godzinę, ok? Tylko się trochę ogarnij.
– Co? Eren. Która godzina? –
wychrypiał, nie poznając własnego głosu.
Zupełnie nie umiał nic sobie przypomnieć.
Myśli były jak jego słowa, powolne, proste i możliwie jak najkrótsze.
W odpowiedzi usłyszał tylko krótki
śmiech.
– Siedemnasta, Marco. Widzę, że
chyba zupełnie padłeś. No nic, muszę kończyć. Do zobaczenia za jakiś czas.
Zanim mężczyzna zdążył coś
odpowiedzieć, Eren już się rozłączył. Był święcie przekonany, że musiał coś
zrobić rano, ale skoro to nie była służba, to musiało to dotyczyć czegoś
innego, prywatnego.
Nagle sobie przypomniał.
Trochę to trwało, ale jakieś
obrazy i rozmowy wczorajszej nocy, stanęły mu przed oczami. Miał być rano pod
izbą wytrzeźwień. Obiecał.
Żal i poczucie obowiązku za złożone
słowo zmusiły go, mimo gorączki, do ubrania się i jak najszybszej podróży. Nie
wiedział dlaczego tam jechał, o tej godzinie było już za późno, ale wolał się
upewnić. Łudził się, że istnieje mała szansa spotkać go tam jeszcze, mimo że
nie był pewien co potem powinien zrobić.
Iluzja zupełnie opadła, gdy okazało
się, że Jean wyszedł wcześnie rano. Marco tak bardzo się spóźnił.
***
Tydzień później Marco wrócił do
pracy. Myślał, że do tego czasu zapomni o tej dziwnej nocy. Nie chciał, aż tak
bardzo czynić sobie wyrzutów za to co się stało, bo to nie była jego wina, ale
jakiś głos z tyłu głowy wciąż mu powtarzał, że mógł kogoś uratować. Jean sam to
mówił i były to jedne z niewielu słów, które zapamiętał. One wciąż obijały się
w jego głowie. Przecież po to poszedł do policji –żeby wyciągać ludzi z
kłopotów, żeby przyczynić się do tego, aby świat był mniej złym miejscem. Nie
mógł sobie wybaczyć tej jednej straconej szansy, bo wręcz fizycznie czuł, jak
Jean musiał być zawiedzony tamtego ranka.
Oczywiście, Marco miał takie
możliwości, by sprawdzić, gdzie mieszkał Jean, ale już z góry wiedział, że nie
umiałby sam do niego pójść. To byłoby dziwne. Szczególnie po tym co zrobił, a
raczej czego nie zrobił.
Nagle tuż przed nim
wylądowała książka zapakowana w plastikową torebkę. Był to jakiś dowód w
sprawie.
– Nie uwierzysz, Marco. Nie
wiedziałam, że książki mogą być ofiarą ataków nienawiści – powiedziała Ymir i usiadła
na jego biurku. Już całkowicie wyzdrowiała, podobnie jak on.– Powiedz, ty się
znasz na książkach. To jest jakiś chłam czy bestseller? Bo koleś jest już
zatrzymany drugi raz, za to, że podarł książkę w księgarni i robił problemy.
Prawie pobił właściciela sklepu. Jak dalej będzie robił takie akcje, to stanie
się sławny w całej komendzie.
Marco spojrzał na okładkę. Tytuł
nic mu nie mówił, ale z chęcią spojrzał z tyłu na recenzję. Czytał, a każde
słowo przypominało mu o jego okropnej niesłowności. Książka była zbiorem
wywiadów z prostytutkami, które zrezygnowały ze swojego zawodu. To musiał być
przypadek, ale nie mógł się oprzeć pokusie, by się o coś dopytać
– No w sumie nie słyszałem o niej.
A co powyrywał?
– A! Tu jest reszta! – powiedziała
jakby się jej nagle przypomniało i podała mu parę wyrwanych kartek też
opakowanych w folię.
Wstała. Najwyraźniej miała lepsze
rzeczy do roboty niż plotkowanie.
Marco wzdrygnął się, gdy przeczytał
pierwsze zdania z powyrywanych kartek. Był to fragment, który dla reszty był
bez znaczenia, ale Marco skądś znał podobne słowa.
„[…] wystarczyła tylko jedna osoba,
by z tym skończyć, ale wyzwaniem było znalezienie jej. Po ziemi chodzi niewielu
takich ludzi. Ale tylko oni mogą uratować człowieka od zupełnego dna”. Reszta
tekstu, który tam był miał podobny charakter.
Policjant wstał sztywno i trzymając
kartki, zapytał niby to udając uprzejmość:
– Idę po kawę, ale mogę to zanieść
po drodze do kogoś, jeśli chcesz.
Ymir zdziwiła się, ale pewnie
uznałaby tę propozycję za jeszcze dziwniejszą, gdyby nie należała do Marco.
Kiwnęła głową znad papierów.
– No, możesz. Armin teraz zajmuje
się tym kolesiem. Wiesz w którym pokoju, nie? A jak idziesz po kawę, to weź też
dla mnie.
Marco czuł pewnego rodzaju
ekscytację. Jeśli złapany okazałby się Jeanem, mógłby mu to jakoś wytłumaczyć.
Z resztą, te wyrwane kartki były jakby ukrytą wiadomością do niego. Może Jean
rozumiał, że rozłożyła go tamtego dnia choroba i nie mógł się pojawić, a mimo
to starał się z nim jakoś skontaktować. To znaczyło, że istniała szansa, aby
jeszcze pomóc tej drugiej osobie. Ta myśl była jak światełko. Nikłe światełko,
w które wierzył.
Gdy znalazł się tuż przy sali
przesłuchań, zatrzymał się i nieśmiało zapukał. Wszystko miało się rozegrać
właśnie w tym momencie. Tak dużo zależało od osoby, którą miał tam spotkać.
W środku na wprost niego siedział
Armin, coś spisywał. W mundurze zawsze wyglądał poważnie, dlatego Marco nie
miał odwagi odezwać się pierwszy, żeby mu nie przeszkadzać. Natomiast
mężczyzną, którego przepytywał był, odwrócony do niego człowiek, w zwykłym
luźnym ubraniu. Jego włosy były inne niż zapamiętał u Jeana. Na pewno były
jaśniejsze, fryzurę też miał trochę inną, bardziej śmielszą. Marco stracił
ostatnią nadzieję. Ten facet był kimś innym. To nie był Jean, a podarta książka
i te powyrywane fragmenty były tylko zbiegiem okoliczności, które miały za
zadanie pognębić go jeszcze bardziej.
– O, masz dowód. Dzięki, ale nie
powinieneś wyręczać Ymir – na ziemię ściągnął go głos Armina, który skończył
pisać jakieś dokumenty.
Marco podszedł do biurka nawet nie
oglądając się na przesłuchiwanego. Kiedy podawał Arminowi książkę, ten
powiedział jeszcze raz:
– I zeznaje pan ostatecznie, że
podarł książkę, by zwrócić uwagę pewnej osoby, którą nie był właściciel sklepu?
– Tak, panie władzo – odparł dobrze
znany Macowi głos.
Obrócił głowę w bok i zobaczył tam
Jeana. Wyglądał inaczej niż go zapamiętał. Wydawał się najnormalniejszym
człowiekiem i nic go nie odróżniało od innych, gdyby nie rana na ustach.
Uśmiechnął się na widok Marco.
Jego jasne, piwne oczy mówiły tylko
jedno: „Mam cię”.
~ Linxfeather
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz