poniedziałek, 29 grudnia 2014

Nowy zawód Jeana



Wyzwanie #1
<więcej o wyzwaniach tutaj>

Marco miał do siebie żal, że nie słuchał uważnie słów kolegi, który najprawdopodobniej rozprawiał na temat drożejących cen paliw. Nawet gdyby chciał, nie był w stanie się przemóc. Z skruchą w sercu podejrzewał również, że gdyby tematem rozmowy byłoby cokolwiek innego, w dodatku znacznie ciekawszego niż benzyna, to też nie skupiałby się na tym potoku nieskładnych zdań, którym bombardował go jego kompan.

Kawa, herbata, jedzenie, napoje energetyczne z skondensowanymi tonami cukru w środku. Nic nie działało. Nie mógł się na czymkolwiek skupić. Może był chory? Co prawda sezon zachorowalności na grypę miał się zacząć dopiero w najbliższym miesiącu, mimo to czuł się bardzo rozkojarzony.
Nie powinien prowadzić. Niestety w ich trzyosobowym zespole tylko on i Ymir mieli prawko, ale ostatnio dziewczyna się mocno pochorowała.
Nie można było jej zarzucić, że się od razu poddała. Trzymała się długo, bo rozsiewała te wszystkie zarazki przez ostatni tydzień. Marco wiedział, że jeśli następnego dnia obudzi się cały zakatarzony, to bez problemu będzie mógł wskazać winowajcę.
– Czemu jedziesz pięćdziesiątką? Chyba sobie do serca wziąłeś to, o czym gadałem – powiedział Eren unosząc brwi.
W odpowiedzi Marco tylko się uśmiechnął. Nie chciał mówić, że cały dzień czuł się fatalnie i najchętniej poszedłby spać. Jednak proponowanie towarzyszowi, by to on prowadził, było jeszcze bardziej niebezpieczne, bo Eren był gorszym kierownicą niż Marco nawet w najgorszym stadium choroby. Wybrał mniejsze zło dla ich wspólnego dobra. Postanowił nic nie mówić i lekko przyśpieszył.
– Wyglądasz trochę niewyraźnie. Dobrze się czujesz?
Marco w myślach uderzył się w czoło. Czuł, że jego mała tajemnica zaraz wyjdzie na jaw, jeśli Eren dalej będzie zadawał pytania.
– Jest dobrze – odparł Marco udając, że szczerze się uśmiecha. – Potrzebuję tylko trochę kawy. Stacja benzynowa powinna być za kilka kilometrów, nie?
– Ta… – powiedział niepewnie. Eren mówił to z taką miną, jakby zastanawiał się, czy naprawdę nie byłoby lepiej, gdyby to on prowadził, co było całkowitym absurdem, bo nie zdał jedenaście razy, mimo że miał wtyki u instruktorów. – Możemy się tam dłużej zatrzymać. Ty sobie wtedy trochę odsapniesz, a ja zajmę się resztą. Człowieku, przecież widzę, w jakim jesteś stanie.
Zapiął pas. Najwyraźniej uświadomił sobie w jak niebezpiecznej sytuacji się znalazł.
– Za tym lasem powinna być stacja – powiedział, ale Marco wątpił, czy zwracał się do niego, chyba sam chciał się pocieszyć tymi słowami.
Jechali dalej.
Radio, co chwile trzeszczało. Światło drgało na drodze, bo nie do końca można było ją nazwać drogą, prędzej wertepami z nieskończoną ilością dziur. Nawet za dnia mało kto przejeżdżał tym odcinkiem, a że był już środek nocy, szansa na minięcie jakiegokolwiek innego samochodu graniczyło z cudem. Marco cieszył się, że jest już tak późno. Teraz miał pewność, że nikt niewinny nie ucierpiałby, gdyby coś się stało z powodu jego przeraźliwego rozkojarzenia.
– Ej, Marco! Zwolnij. Tam ktoś idzie.
Rzeczywiście, zbliżali się do jakiejś osoby idącej szosą. A raczej…
– Patrz! Jest pijany jak bela! – parsknął śmiechem Eren i od razu się ożywił. – Widzisz jak się zatacza?
Brak odpowiedzi ze strony kolegi trochę ostudziło jego zapał, ale i tak był ucieszony, że wreszcie coś się działo. Nie przepadał za nocami, kiedy tylko tak w kółko jeździli.
– Mogę się nim zająć? – spytał z nadzieją w głosie.
Marco tylko machnął ręką lekceważąco. Było mu wszystko jedno, a nawet wyręczenie go w tej chwili z obowiązków było istnym wybawieniem.
– Idź, idź. Nie śpiesz się – uśmiechnął się i gdy wyhamował tuż obok pijanego, oparł brodę o kierownicę i tylko patrzył jak Eren wychodzi.
Widział tę scenkę milion razy. Podstawowe pytania, prośba o dokumenty, humorystyczne żarty, które rozumiały tylko osoby z ich fachu. Standard. Dlatego Marco nie słuchał co mówili, tylko patrzył jak policyjna koszula Erena zagina się zgodnie z jego częstymi, zbyt ekspresyjnymi ruchami. Był chyba jedyną osobą której było do twarzy w tym niewygodnym wdzianku.
Kiedy znudził mu się ten widok, co nie było dziwne, bo policyjne mundury oglądał codziennie, wlepił wzrok w kolejną ofiarę ich nocnych patroli. Tym razem był to blondyn o nietuzinkowej urodzie. Już od początku wiedział, jaki to typ. Pewny siebie, sprytny i nieprzewidywalny. Było ich pełno w mieście, przedmieściach, a teraz najwyraźniej gustowali w centrach bezludnych lasów. A strój wskazywał jednoznacznie, z jakiego żył zawodu. Tylko co on tutaj robił? Sam, na jakimś odludziu, mocno pijany. Przecież nie miał szans znaleźć tutaj żadnego klienta, może oprócz paru jeleni. Niestety Marco nie umiał sobie odpowiedzieć na te pytania, bo utknęły one w jego głowie jak w zardzewiałym mechanizmie. Patrzył na blondyna i na jego oczy, które mimo całkowitego pijaństwa błyskały czymś więcej niż tylko totalnym negliżem moralnym.
– Marco! Zgłoś to. Ja go wrzucę do tyłu. Takiemu to tylko izba wytrzeźwień pomoże.
Zrobił to, o co prosił kolega, zastanawiając się jak długo będzie musiał się odwdzięczać Erenowi za to, że odwalał za niego większość roboty. Słodyczy nie lubił, w kinie nie było ostatnio nic ciekawego, jeszcze można było pójść na kawę albo na…
– … WÓDKĘ, chcę pić wódkę! – śpiewał pijany mężczyzna, wtaczając się do radiowozu.
– Jean Kirschtein, wiek dwadzieścia sześć lat, stan…mega bania – podsumował Eren siadając na miejscu obok Marca.
– Dobrze, że jest tylko pijany – powiedział zapalając silnik.
– Ja tam nie wiem – odparł Eren odwracając się do tyłu, po czym dodał głośno, tak, aby było go dobrze słychać w całym aucie. – Ale jeśli ktoś się nie zamknie w ciągu pięciu sekund, to oprócz kaca będzie miał jutro śliwę na gębie.
Głos blondyna ścichł i już nie śpiewał sprośnych piosenek na całe gardło, tylko pomrukiwał je sobie pod nosem. Obaj policjanci liczyli w duchu, że w końcu pijaczyna zaśnie i da im święty spokój.
– Czyli nie zatrzymujemy się na stacji? – zapytał trochę rozczarowany Marco. Liczył, że oprócz kawy, znajdzie się tam też coś przeciwgrypowego.
Kolega zamyślił się. Wolał nie ryzykować i nie dopuścić, aby to on musiał następnego dnia czyścić tapicerkę z wymiocin. Z drugiej strony powinni zrobić sobie przerwę, było późno.
– Ej! Czemu zwalniamy? – zapytał nagle Eren, po niecałym kilometrze podróży.
Faktycznie zwalniali, mimo że Marco wciąż trzymał nogi tak samo ustawione jak wcześniej. Powinni jechać dalej, był tego pewien mimo całego zmęczenia jazdą.
Oświeciło go. A raczej oświeciła go paląca się na czerwono lampka od poziomu benzyny.
Marco nie miał w zwyczaju kląć i nigdy tego nie robił, ale resztkami sił powstrzymywał się od podzielenia się światu tym co czuł, poprzez siarczyste przekleństwo. Jak mógł tego nie widzieć? Przecież ta lampka aż darła się czerwonością prosto w jego oczy.
Eren na to tylko wzruszył ramionami i powiedział:
– Szkoda, że nie dojechaliśmy na stację. To gdzie schowałeś zapasowy kanister?
Odpiął pasy. I pewnie wyszedłby już do bagażnika, gdyby nie zatrzymała go mina Marco. Zawiesił się, jakby w połowie ruchu, a oczy wyrażały olbrzymie niedowierzanie.
– Pytałem się ciebie, czy masz zapasową benzynę, kiedy mijaliśmy ostatnią stację. Powiedziałeś, że masz.
Marco zarumienił się i nic nie odpowiedział. Musiał wcześniej machinalnie kiwać głową, kiedy zbywał Erena. Nie przypuszczał, że pyta się o coś poważnego.
– Ja pierdolę. Myślisz, że gadałem przez ostatnie pół godziny o benzynie, tak bez żadnego powodu? – brunet przykrył twarz dłonią i Marco dziękował mu w duchu, że nie robił mu żadnych scen. Pewnie czuł się współwinny, bo przecież widział, w jakim stanie był Marco.
Kirschtein zaczął śpiewać trochę głośniej, gdy samochód się zatrzymał. Jakby postój był niemym przyzwoleniem na głośniejszą kanonadę. Jego głos był jak papier ścierny zdzierający resztkę cierpliwości, która pozostała policjantom.
– Nieważne – powiedział pełen pretensji Eren i otworzył drzwi. – Pójdę po te cholerne paliwo, a ty tu siedź, zgłoś to i pilnuj tego tam – tu wskazał na blondyna rozwalonego na tylnym siedzeniu, który nawet się nie zorientował, dlaczego stanęli.
 Zanim Marco zaczął się tłumaczyć, jego kompan już zatrzasnął drzwi i ruszył w kierunku najbliższej stacji. To było pewne, że przeklinał go wtedy jak nigdy.
Poczucie winy zżerało go od środka, ale był zbyt zmęczony aby pomyśleć, że chciałby pobiec za Erenem i mu to wszystko wytłumaczyć. Mógłby wtedy powiedzieć mu wszystko o tym, że to nie tylko choroba. Kłótnia z siostrą, sprzeczka z częścią znajomych z komisariatu, odrzucone pismo z prośbą o awans. Ostatnio stracił ochotę i zapał do pracy, którą przecież tak lubił. Oczywiście nie okazywał tego nikomu, ale czuł się bardzo zdesperowany. W dodatku zauważył, że popadł w rutynę. Tak po prostu. Dni zlewały się w jednolitą masę, której niczym nie umiał urozmaicić.
– Panie glino, czy długo będziemy tak tu stać? – zapytał nagle Kirschtein nieudolnie udając niewinny głosik. Równocześnie przyłożył głowę do oddzielającej ich metalowej kratki. Pewnie gdyby jej nie było, pijak zbliżyłby się na bardzo niebezpieczną odległość.
Marco poczuł zapach taniej wódki. Nie żeby taką pił, ale po paru latach służby był w stanie odróżnić ich rodzaje, nie smakując ich. Ta była najtańszą z najtańszych.
– Trochę – odpowiedział na pytanie, zupełnie ignorując przezwisko, które i tak należało do tych najlżejszych. 
– Panie glino… – ciągnął dalej blondyn, tym razem wracając na swoje miejsce. – Ja wcale nie jestem pijany. Może skusilibyśmy się na małą pogawędkę? Zanim ten drugi nie wróci, co?
Marco spojrzał w lusterko. Widział w nim wyraźnie postać mężczyzny. Nie specjalnie chciało mu się wierzyć, że tamten nie był pijany. Jednakże w odbiciu wydawał się całkiem normalną, pewną siebie osobą, oczywiście nie licząc przeskalowanego tonu głosu i lekkiego rumieńca goszczącego na jego policzkach. Spojrzenie też miał zwykłe – znaczy typowe jak dla osoby trzeźwej, bo oczy, same w sobie, nie należały do przeciętnych. Kilka sekund wystarczyło Marcowi, aby był w stanie uwierzyć, że Kirschtein jest zdolny do normalnej rozmowy. Gdyby nie rozpięta koszula, obcisłe, skurzane spodnie oraz lekki, subtelny makijaż, którego w zasadzie nie było widać, piegus już w zupełności wyzbyłby się uprzedzeń do niego i traktowałby tak samo jak nowopoznaną osobę.
– Ja tylko się tak wygłupiam z tym śpiewaniem. Lubię sobie czasem pośpiewać, mimo że to brzmi jakbym był narżnięty na maksa – kontynuował, nie widząc sprzeciwu policjanta. Mówił to z niemałą ironią, jakby był świadomy, że nikt mu w to nie uwierzy. To był ten typ aresztantów, którzy traktują policjantów jak ludzi stereotypowych, czyli głupich i nieogarniętych.
Kirschtein wciąż uśmiechał się tak, jak gdyby kpił z całego świata, bo czemu nie? Czy świat nie kpił sobie również z niego?
– Odwiozą mnie panowie do domu? Jestem tak cholernie padnięty. Mógłbym się tutaj kimnąć, ale nie da rady. Te siedzenia są straszne. Myślałem sobie przez całą podróż, że gorszą karą od dożywocia byłoby dożywocie na tych fotelach.
Marco mimowolnie się zaśmiał. Chyba z tym delikwentem nie było aż tak źle, bo całkiem logicznie mówił, jak na jego stan.
– Da się przyzwyczaić. Po jakimś czasie oczywiście – powiedział policjant.
Mężczyzna z tyłu ożywił się na tę odpowiedź i na powrót się podniósł.
– Czyli odwieziecie? Błagam. Gdybym tu tak odsiedział godzinę albo półtorej, to już wystarczyłoby i nie musiałbym iść do aresztu. Dostałbym wystarczającą nauczkę – uśmiechnął się przymilnie, jakby mogło mu to pomóc.
– Przykro mi, ale będzie musiał pan pojechać do izby wytrzeźwień. Nie jesteśmy firmą transportową – odpowiedział mu Marco, sam nie wierząc, że to mówi. Przecież widział, że gość z tyłu jest całkiem przytomny jak na ilość promili, którą prawdopodobnie wypił. Eren nie powiedział mu ile, ale czasami wypuszczali bardziej pijanych, dając im tylko z mandat za picie w miejscu publicznym. Tyle że ci ludzie nie chodzili po lesie w samym środku nocy.
„Mógł łatwo stać się ofiarą wypadku, gdyby ktoś jechał szybciej. Dlatego go zgarnęliśmy” próbował sobie wmówić Marco, łamiąc się w sobie.
– Co?! To w takim razie po co zgodziłem się tutaj wsiadać? Matko… Te siedzenia, później wytrzeźwiałka, przecież nie jestem tak pijany – odparł lekko rozgoryczony i zaczął ciągnąć za klamkę, choć pewnie wiedział, że drzwi się nie otworzą. W jego głosie słychać było mocne rozczarowanie, może to ono było powodem dla którego Marco nie kazał mu się uspokoić, jak zrobiłby to w każdym innym przypadku.
Kiedy już zrezygnowany gość usiadł z powrotem na miejscu, zamilkł na dobre, godząc się ze swoim losem. Nic innego mu nie pozostało.
Przez jakiś czas patrzyli na siebie nawzajem w lusterku, mierząc się wzrokiem. Marco robił to tylko dlatego, że w zasadzie było to jego zadanie – pilnować go. Natomiast Kirschtein wyglądał, jakby chciał rozgryźć Marco Miał minę mówiącą, że coś mu w nim nie pasowało.
– Nie wyglądasz na glinę – powiedział po paru minutach milczenia. – Serio. Gdybym cię mijał na ulicy, to prędzej powiedziałbym, że masz jakiś normalny zawód.
„Nie jestem taki pewien, czy mam aż tak niestandardową pracę w porównaniu do niego” pomyślał Marco.
Pasażer z tyłu wydawał się wychwycić jego myśl, bo powiedział:
– Ale kto to mówi. Męska dziwka. To dopiero nienormalny zawód – zaśmiał się sam z siebie. Musiał pewnie robić to bardzo często. Gdyby świat wiedział, że jego codziennością było stawanie rano przed lustrem i śmianie się przez łzy, widząc czym się stał, jego pozorny dystans do siebie wcale nie wydałby się taki dziwny.
Marco czuł wewnętrznie, że powinien coś powiedzieć. Z przyzwoitości do drugiej osoby.
– Gdybym pana zobaczył na ulicy też bym nie pomyślał… – nie dokończył, bo uświadomił sobie, że to, co chciał powiedzieć wcale nie było takie pozytywne, jak chciał. Ostatnie słowa „…że pracuje w takim zawodzie” na pewno nie przeszłyby mu przez gardło.
Marco spuścił wzrok. Trochę głupio to zabrzmiało, mimo że miał dobre zamiary. Czasami mu się zdarzało palnąć jakieś głupstwo, ale nie takie.
Może niepotrzebnie przerwał ten kontakt wzrokowy. Przecież, jako policjant, to on był tu górą i chyba ostatnią osobą w tym samochodzie, która powinna się wstydzić. Z całą pewnością połowa komisariatu zganiłaby go wtedy za to i wysłała na dodatkowy kurs zwiększenia poczucia własnej wartości, ale jakoś mimowolnie przeskoczył wzrokiem gdzieś w dal, tam gdzie zniknął Eren.
Gdyby Marco nadal przyglądał się odbiciu lusterka, pewnie zauważyłby zmianę w spojrzeniu, jakim darzył go aresztant. Wcześniej patrzył na niego jak na każdego innego policjanta – stereotypowo. Jednak teraz wydawał się zbity z tropu tym, jakby po raz pierwszy spotkał uprzejmą osobę.
– Możesz… – zawahał się blondyn. – Możesz zwracać się do mnie po imieniu. Po co ten „pan”? Jesteśmy chyba w tym samym wieku.
Marco znów spojrzał na Kirschteina i dopiero wtedy zauważył jakąś zmianę, której nie potrafił dokładnie określić. Uśmiechnął się.
– Jestem na służbie. Powinienem stosować się do regu…
– A co tam regulamin! Jesteśmy sami, o ile monitorują was dwadzieścia cztery na dobę. – blondyn podniósł się z miejsca. – Jestem Jean Kirschtein i podałbym ci rękę, gdyby nie było tu tego żelastwa.
Marco uśmiechnął się znowu. Co mu szkodziło się przedstawić? Doszedł do wniosku, że pewnie jutro rano ten facet nawet nie będzie pamiętał jego twarzy. Zaryzykował i się przedstawił.
– Posterunkowy Marco Bodt.
Jean uśmiechnął się i oparł czołem o metalową kratę.
– Wydajesz się być całkiem spoko, Marco. A skoro przeszliśmy już na „ty”, mogę cię o coś zapytać? – od razu przeszedł do rzeczy, ale w jego głosie nie kryło się nic oprócz czystej ciekawości i znudzenia tym, że musieli tam tkwić. – Dlaczego postanowiłeś zostać gliną? Przecież to, w sumie, niebezpieczne, możesz się wkopać w niezłe bagno. Zresztą, kurde, ty wydajesz się być zbyt poczciwy, jak na ten zawód, a przecież czasem trzeba być bezwzględnym.
Marco zdziwił się intymnością tego pytania. W sumie nikt, oprócz samego siebie, nigdy mu go nie zadał. A odpowiedź w jego głowie wciąż była nieustalona.
Przedłużająca się cisza narastała, dlatego Jean powiedział:
 Okej. Sorry, rozumiem, że prędzej to ty powinieneś zadawać takie pytania. To twój zawód – w jego głosie było słychać uśmiech. – To mam pomysł. Wymienimy się? Wyglądasz na uczciwego człowieka. Myślę, że gdybym odpowiedział na to pytanie ze swojej strony, to ty byś mnie nie wykiwał i też odpowiedział, co? Po prostu zawsze mnie intrygowało to, co pcha ludzi do bycia jednym z was.
Marco uważnie przyjrzał się Jeanowi. Wydawał się mówić szczerze, ale nie był pewien czy powinien otwierać się przed zupełnie obcą osobą, która w dodatku siedziała na miejscu za kratkami. Możliwe, że w innych okolicznościach odmówiłby, jednakże choroba i rozkojarzenie zupełnie zabijało jego i tak lichy poziom asertywności.
– Nie musisz mówić. Nie obraź się, ale wątpię, aby twoja historia nie była w jakimś stopniu ubarwiona, a moje powody wcale nie są jakieś szczególne – Marco nie zwrócił uwagi na zaskoczoną minę rozmówcy i ciągnął dalej. – W sumie nie miałem nigdy jakiegoś szczególnego powodu. Po prostu chciałem pomagać społeczeństwu i tyle. Jestem strasznym idealistą.
Marco żałował ostatniego zdania. Powinien rozważniej dobierać słowa. Jednak rozpoczynająca się choroba, mąciła mu myśli i nie kontrolował w pełni tego co mówił. Czuł się pijany, o ile możliwe jest upicie się od samego zapachu wódki, który nachalnie wdzierał mu się w nozdrza.
– To chyba dobrze, że to są twoje powody, ale równie dobrze mogłeś zostać lekarzem, strażakiem albo nauczycielem. Też byś się przysłużył społeczeństwu – odparł Jean. Kiedy to mówił wydawał się już być całkiem trzeźwy.
– Niby tak… – Marco zawahał się. Ten nieznajomy tak trafnie ujął problem z jakim borykał się od dawna, w zasadzie od samego początku służby.
Jean, nawet pijany, zrozumiał, że trafił na delikatną sprawę i trochę się zagalopował. Chyba tylko ze względu na to, że Marco był dla niego miły, odpuścił sobie temat, mówiąc:
– Ja też nie umiałbym dokładnie odpowiedzieć na to pytanie jako ja – machnął ręką. – Okej. Już zaspokoiłem swoją ciekawość. Nie musisz mówić. Czasem jestem strasznie czepialski, szczególnie jak wypiję sobie kilka łyków.
Mężczyzna rzeczywiście odpuścił sobie dalsze pytania i zabrał się za przeszukiwanie swoich kieszeni, aby znaleźć coś do roboty. W tym czasie Marco starał uporządkować sobie wszystkie jego wątpliwości, które zbudziła z podświadomego letargu, ta jedna uwaga.
Nieznajomy mógł mieć rację. Równie dobrze leczenie ludzi w szpitalu było czymś, co może pomóc drugiemu człowiekowi, nawet bardziej niż zawód policjanta. Kirschtein tak łatwo podważył jego życiowe cele i priorytety. Ten jeden człowiek, margines społeczeństwa, krótką rozmową zrobił więcej niż ktokolwiek ważny w życiu Marco. Zmusił go do głębszej refleksji nad własnym życiem, na którą on sam nigdy wcześniej nie umiał się zdobyć.
Kim był ten blondyn, że udało mu się zrobić coś, co nie było w mocy jego bliskich i nawet jego?
– Czy mógłbym się odlać? – to bezpretensjonalnie, przyziemne pytanie, wyrwało go z rozmyślań.
– Nie jesteś w stanie wytrzymać? – zapytał bez zastanowienia. Ten koleś był pijany. Po tej całej aferze z benzyną, czyszczenie radiowozu byłoby gwoździem do trumny dla Marco. Eren pewnie już nie zniósłby tego. 
– Dosłownie parę minut – poprosił Jean.
– Dobrze. Ale tylko parę minut. Poczekaj chwilkę.
Marco wyszedł z samochodu. Powiew zimnego, nocnego powietrza, uświadomił mu, w jakim zaduchu siedział przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Poczuł ulgę, ale nie na długo. Stojąca pozycja wymagała od niego dużo więcej niż się spodziewał. Ledwo stał. Najchętniej usiadłby na ziemi, oparł głowę o drzwi samochodu i zasnął, tak był słaby. Ale jego obowiązkowość nie pozwalała mu na odpoczynek.
Otworzył Jeanowi drzwi i patrzył jak niezgrabnie wychodził na zewnątrz. Po raz pierwszy stanęli twarzą w twarz. Było to dziwna chwila, przynajmniej dla Marco, bo mężczyzna zatrzymał się tuż przy nim, dłużej go lustrując. Było to jak zwolniona klatka w filmie.
– Chcesz mi towarzyszyć? – zapytał blondyn i nagle uśmiechnął się, jak gdyby nigdy nic.
Policjant dopiero po dłuższej niż normalnie chwili zorientował się o podtekście tego pytania. Musiało być z nim naprawdę źle. Dlatego po raz pierwszy olał regulamin i krótko machnął głową, by tamten mógł już sobie pójść na chwilę, a sam oparł się o samochód i przyłożył rękę do czoła. Było gorące. Zastanawiał się, czy Eren oprócz benzyny, kupi coś jeszcze, co by pomogło zwalczyć to choróbsko.
Po minucie, która wydawała się Marcowi co najmniej kwadransem, podniósł głowę, by sprawdzić, czy delikwent już wraca. Wtedy uświadomił sobie, jaki był głupi. Kirstchein znajdował się już daleko, ledwo widoczny wśród drzew. Uciekał koślawym zygzakiem. Trzeba było mu przyznać, że dość szybko biegł jak na pijanego i pewnie Marco łatwo dogoniłby go w normalnych warunkach, ale tym razem miał co do tego niemałe wątpliwości, szczególnie w tym stanie.
– Stój! Nakazuję ci stać! Zatrzymaj się! – krzyczał, biegnąc.
Z trudnością mijał kolejne drzewa. Nogi plątały mu się podobnie jak uciekinierowi. Serce biło oszalałe. Nie mógł złapać oddechu. Już widział minę Erena i nie zdziwiłby się, jeśli do końca by go znienawidził. Pozwolenie na tę ucieczkę było niedopuszczalne, ale fizycznie nie był w stanie się przełamać. W takich wypadkach zazwyczaj pomagała mu własna wola, jednak tym razem okazała się bezsilna.
Nawet nie wiedział, kiedy się przewrócił. Zmęczenie i choroba totalnie go osłabiły. Nie czuł upadku. Znieczulenie, które odebrało mu możliwość dalszej pogoni, ocaliło go przynajmniej od bólu. Na marne próbował się podnieść. Grawitacja tym razem zwyciężyła i odpuścił. Zmącony umysł, obiecał regenerację, jeśli postanowi dalej tak leżeć w bezruchu na gałęziach i mchu. Zgodził się na tę propozycję, nawet kosztem ucieczki mężczyzny. Ziemia wydała mu się nagle taka miękka.
 Uśmiechnął się. Tylko na to było go stać. Jego ostatnią logiczną myślą było wyobrażenie sobie Erena, który znajduje go w tym miejscu i wybacza mu niedopilnowanie Kirschteina, bo bardziej martwił się o jego zdrowie. Było to mało prawdopodobne, ale Marco chciał wierzyć w taki obrót wydarzeń, nawet jeśli te myśli były zwyczajnie bzdurne.
Chciał tylko zasnąć.
– Marco? – usłyszał po jakimś czasie czyjś głos. To musiał być Eren, bo podniósł go do pozycji siedzącej i lekko poklepał po policzku sprawdzając, czy żyje. Jednakże, gdy otworzył oczy, doznał szoku widząc przed sobą Jeana, który uśmiechał się krzywo, tak jak to robią ludzie, kiedy nie wyjdzie im dowcip.
– Dobrze, że żyjesz. Sorry, to był tylko głupi, żart. Chciałem żebyś za mną poszedł i mnie gonił. Czasem jestem takim debilem i jak mi się nudzi to odwalam takie akcje – spojrzał na niego przepraszająco.
Gdy mówił, Marco podniósł się i potarł dłonią twarz. Był cały z ziemi, ale ten krótki odpoczynek na trochę mu pomógł. Przynajmniej mógł częściowo normalnie myśleć i zastanawiać się dlaczego Jean wrócił. Przecież nikt, komu udało się uciec policjantowi, nigdy nie dawał się łatwo złapać ponownie, a co dopiero wracać.
– Jak tak leżałeś, to myślałem, że jesteś jakiś astmatyk, albo coś i że straciłeś oddech i się udusiłeś– usiadł koło niego, wciąż mu się przyglądając. – Ale to głupie, bo nikt nie zatrudnia do policji astmatyków. Źle się czujesz?
Marco potwierdził kiwnięciem głowy, nawet już nie mógł sam się oszukiwać, że wcale się nie rozkłada.
– Ale to samo pytanie mógłbym zadać tobie – wychrypiał lekko Marco. – Wróciłeś. To trochę takie bez sensu, skoro uciekłeś.
– Mogę ci to bardzo logicznie wyjaśnić – zbliżył się do niego i ciągnął dalej zmysłowym szeptem. – Ale to jest sekret. Tak naprawdę kłamałem, mówiąc, że nie jestem pijany. Ja tylko umiem się dobrze kontrolować, dlatego wydaje się, że nie jestem. Na trzeźwo pewnie bym nie wrócił.
Zaśmiał się. Nie było słychać powagi w jego głosie, gdy to mówił. Miał niezły ubaw, ale Marco nie miał mu tego za złe. Nawet sam zaczął się z tego śmiać. Ta noc była jedną z tych najbardziej absurdalnych w jego życiu.
– Szkoda, że jesteś gliną – powiedział Jean, po chwili wspólnego śmiechu.
– A niby kim miałbym być?
– Zapomniałem nazwy, ale takim kimś, kto by nawracał ludzi.
– Księdzem? – zdziwił się Marco.
– Nie! Nie o to chodzi – zaśmiał się. – Coś rodzaju psychologa od ciężkich przypadków. Myślę, że byłbyś w tym dobry.
Jean spojrzał na niego wymownie, ale Marco nie rozumiał, o co mu chodziło. Ciężko było mu myśleć, dlatego zapytał:
– Niby czemu?
– W jednym przypadku by ci się udało.
Dalsze wydarzenia potoczyły się nadzwyczaj wolno, jednak miały prawo takie być, skoro działy się po raz pierwszy. Tak było również z tym pocałunkiem. Delikatny i subtelny, mimo że przesiąknięty lekkim posmakiem wódki, który dodawał mu niepowtarzalnego charakteru.
Kiedy się zakończył Marco tylko patrzył na Jeana zdziwiony, nagle rozumiejąc o co mu chodziło w ostatnim zdaniu. Gdyby powiedzieć, że wcześniej miał mętlik w głowie, to teraz jeszcze bardziej się nasilił, o ile to było możliwe. Natomiast Kirschtein zawstydził się i spuścił wzrok.
– Wybacz jestem przyzwyczajony, że takie sprawy przychodzą łatwo. Chciałem sobie odpuścić, bo jesteś normalny. Nawet nie wiem czy byłbyś zainteresowany, ale nie mogłem wytrzymać. Przepraszam – powiedział cicho.
Widać było w nim wielką zmianę, w porównaniu do osoby, którą był przed chwilą. Chyba żałował swojego gestu i może Marco w innych warunkach zachowałby się jak zwykły człowiek w takiej sytuacji, ale sam nie wiedział, dlaczego słowa Jeana, wywołały w nim poczucie wyjątkowości. Zresztą, to było niecodzienne zawstydzić osobę takiego zawodu. Był to tak osobliwy widok, jakby zobaczyć mało asertywnego policjanta.
– Dlaczego? – zapytał Marco, udając głupiego.
– Bo jesteś pierwszą osobą, która patrzy na mnie inaczej. Wszyscy traktują mnie jak gówno. Nikt nigdy nie traktował mnie jak człowieka. Myślisz, że dlaczego wyciągnąłem cię na dwór? Chciałem tylko spojrzeć ci prosto w twarz.
Oczy Jeana błyszczały i nie był to ten poprzedni, pijacki błysk. Może gdyby nie alkohol nigdy nie powiedziałby tego na głos. Słowa te były jego raną i wypowiedziane bolały dwa razy mocniej.
– Nikt nigdy nie był wobec mnie bezinteresowny – dokończył i już chciał odejść, kiedy głos Marco go zatrzymał.
– Poczekaj – chciał coś powiedzieć, ale dalsze słowa były zwykłymi idealistycznymi gadkami, które zupełnie nie nadawały się na tę chwilę. Dlatego próbował przekazać spojrzeniem to, co chciał wyrazić, że życie takie jest, że rzadko spotykamy osoby, które są jego warte.
Jean chyba to zrozumiał i bez słowa pomógł mu wstać z ziemi. Ruszyli w kierunku radiowozu. Możliwe było, że wywiązałaby się jeszcze między nimi jakaś rozmowa, lecz światło migającej latarki Erena, które pojawiło się na końcu szosy zwiastowało koniec otwartości. Jean na nowo zmienił się nie do poznania i udawał swoje pijaństwo, tak jak na początku, w momencie, kiedy go zatrzymali.
Wsiedli do środka, nawet nie starając się patrzeć na siebie nawzajem. Każda chwila miała swój koniec, a osobliwość tamtej nocy także dobiegała końca. Ostatecznie sfinalizował to Eren, otwierając drzwi od strony pasażera.
Towarzysz chyba ochłonął, bo postawił kubek kawy, butelkę wody i paczkę jakiś tabletek na swoim siedzeniu i powiedział:
– Masz, tutaj. Może pomoże. Chciałbym cało wrócić do domu – zdobył się na lekki uśmiech, co już zupełnie uradowało kierowcę. Zaistniała szansa, że nie będzie się na niego boczyć przez najbliższe dni, tylko co najwyżej parę godzin.
Po dolaniu benzyny z kanistra, ruszyli dalej. Jechali w milczeniu, czasami przerywanym przez Erena, który dopytywał się o to, czy Marco się jeszcze trzyma. Jakby chciał się upewnić, czy nie zasnął za kierownicą. Ale przez większość podróży towarzyszył im tylko trzask radia, a każdy zatopił się we własnych przemyśleniach.
Dłuższa rozmowa wszczęła się dopiero wtedy, kiedy Marco skręcił w stronę komisariatu, a nie – jak z początku planowali – do izby wytrzeźwień. Argumentował tę decyzję tym, że Kirschtein, wcale nie był aż tak nietrzeźwy, żeby samemu nie wrócić do domu i mogli mu zostawić tylko mandat za stwarzanie zagrożenia w ruchu drogowym. Ale Eren go przegadał, tłumacząc to wynikiem alkomatu. Wygrał i skręcili przy najbliższym objeździe.
Marco nie miał odwagi spojrzeć w lusterko, z resztą jazda i tak wymagała od niego dużego skupienia, ale mimo to czuł na sobie spojrzenie Jeana. Nie wiedział, że ten wzrok był pełen nadziei.
Gdy dojechali na miejsce, Eren skoczył do bramki, bo oczywiście Hannesa jak zwykle nie było i zmuszeni zostali do własnoręcznego udostępnienia sobie wjazdu. Ta krótka chwila wystarczyła, żeby zmobilizować Jeana. Znalazł się tuż przy kracie, tak aby być możliwie najbliżej Marco.– Nie chcę, żeby to tak się skończyło. Nie chcę obudzić się tam sam, jak zwykle – jego głos przybrał błagalną nutę. – Przyznam się do tego. Tak, jestem narąbany na maksa, ale normalnie się tak nie zachowuję. Proszę, zabierz mnie jutro z tego popapranego miejsca.
Dalej nie mógł mówić, bo Eren z powrotem wszedł do radiowozu. Jean cofnął się do tyłu i zamilkł. Wciąż czekał na odpowiedź Marco, ale ten nie wiedział już, co się dzieje. Dlaczego tak bardzo zależało blondynowi na tym, żeby go odebrał? Dlaczego czuł się wobec niego zobowiązany?
Z odpowiedzią wahał się do ostatniego momentu. W zasadzie sam nie był pewien, czy Jean usłyszał jego ciche „Przyjadę”, gdy wysiadał już z radiowozu, ale wszystkie wątpliwości rozwiało jedno spojrzenie wstecz. Jean uśmiechał się ledwo widocznie, ale najbardziej uśmiechały się jego oczy.

***
Marco obudził wrzaskliwy dzwonek telefonu.
Żałował, że go wieczorem nie wyciszył, bo ten nieznośny dźwięk, wyrywając go ze snu, przypomniał o jego chorobie. Nos miał cały zapchany, a usta spierzchnięte i suche. Przez całą noc musiał nimi oddychać, bo ledwo wypowiedział do słuchawki słowo powitania.
– Uch, wreszcie się do ciebie dodzwoniłem. Zastanawiałem się, czy przyjść i sprawdzić, czy przypadkiem nie umarłeś – głos Erena, wskazywał, że rzeczywiście był zainteresowany. – Załatwiłem za ciebie zwolnienie. Jak poczujesz się lepiej, idź do lekarza i będziesz sobie mógł odpocząć nawet do tygodnia. Stary, Ymir ma tygodniowe zwolnienie, więc jeśli od niej to złapałeś, to też sobie trochę poleżysz. Wpadnę do ciebie za godzinę, ok? Tylko się trochę ogarnij.
– Co? Eren. Która godzina? – wychrypiał, nie poznając własnego głosu.
Zupełnie nie umiał nic sobie przypomnieć. Myśli były jak jego słowa, powolne, proste i możliwie jak najkrótsze.
W odpowiedzi usłyszał tylko krótki śmiech.
– Siedemnasta, Marco. Widzę, że chyba zupełnie padłeś. No nic, muszę kończyć. Do zobaczenia za jakiś czas.
Zanim mężczyzna zdążył coś odpowiedzieć, Eren już się rozłączył. Był święcie przekonany, że musiał coś zrobić rano, ale skoro to nie była służba, to musiało to dotyczyć czegoś innego, prywatnego.
Nagle sobie przypomniał.
 Trochę to trwało, ale jakieś obrazy i rozmowy wczorajszej nocy, stanęły mu przed oczami. Miał być rano pod izbą wytrzeźwień. Obiecał.
Żal i poczucie obowiązku za złożone słowo zmusiły go, mimo gorączki, do ubrania się i jak najszybszej podróży. Nie wiedział dlaczego tam jechał, o tej godzinie było już za późno, ale wolał się upewnić. Łudził się, że istnieje mała szansa spotkać go tam jeszcze, mimo że nie był pewien co potem powinien zrobić.
Iluzja zupełnie opadła, gdy okazało się, że Jean wyszedł wcześnie rano. Marco tak bardzo się spóźnił.

***
Tydzień później Marco wrócił do pracy. Myślał, że do tego czasu zapomni o tej dziwnej nocy. Nie chciał, aż tak bardzo czynić sobie wyrzutów za to co się stało, bo to nie była jego wina, ale jakiś głos z tyłu głowy wciąż mu powtarzał, że mógł kogoś uratować. Jean sam to mówił i były to jedne z niewielu słów, które zapamiętał. One wciąż obijały się w jego głowie. Przecież po to poszedł do policji –żeby wyciągać ludzi z kłopotów, żeby przyczynić się do tego, aby świat był mniej złym miejscem. Nie mógł sobie wybaczyć tej jednej straconej szansy, bo wręcz fizycznie czuł, jak Jean musiał być zawiedzony tamtego ranka.
Oczywiście, Marco miał takie możliwości, by sprawdzić, gdzie mieszkał Jean, ale już z góry wiedział, że nie umiałby sam do niego pójść. To byłoby dziwne. Szczególnie po tym co zrobił, a raczej czego nie zrobił.
 Nagle tuż przed nim wylądowała książka zapakowana w plastikową torebkę. Był to jakiś dowód w sprawie.
– Nie uwierzysz, Marco. Nie wiedziałam, że książki mogą być ofiarą ataków nienawiści – powiedziała Ymir i usiadła na jego biurku. Już całkowicie wyzdrowiała, podobnie jak on.– Powiedz, ty się znasz na książkach. To jest jakiś chłam czy bestseller? Bo koleś jest już zatrzymany drugi raz, za to, że podarł książkę w księgarni i robił problemy. Prawie pobił właściciela sklepu. Jak dalej będzie robił takie akcje, to stanie się sławny w całej komendzie.
Marco spojrzał na okładkę. Tytuł nic mu nie mówił, ale z chęcią spojrzał z tyłu na recenzję. Czytał, a każde słowo przypominało mu o jego okropnej niesłowności. Książka była zbiorem wywiadów z prostytutkami, które zrezygnowały ze swojego zawodu. To musiał być przypadek, ale nie mógł się oprzeć pokusie, by się o coś dopytać
– No w sumie nie słyszałem o niej. A co powyrywał?
– A! Tu jest reszta! – powiedziała jakby się jej nagle przypomniało i podała mu parę wyrwanych kartek też opakowanych w folię.
Wstała. Najwyraźniej miała lepsze rzeczy do roboty niż plotkowanie.
Marco wzdrygnął się, gdy przeczytał pierwsze zdania z powyrywanych kartek. Był to fragment, który dla reszty był bez znaczenia, ale Marco skądś znał podobne słowa.
„[…] wystarczyła tylko jedna osoba, by z tym skończyć, ale wyzwaniem było znalezienie jej. Po ziemi chodzi niewielu takich ludzi. Ale tylko oni mogą uratować człowieka od zupełnego dna”. Reszta tekstu, który tam był miał podobny charakter.
Policjant wstał sztywno i trzymając kartki, zapytał niby to udając uprzejmość:
– Idę po kawę, ale mogę to zanieść po drodze do kogoś, jeśli chcesz.
Ymir zdziwiła się, ale pewnie uznałaby tę propozycję za jeszcze dziwniejszą, gdyby nie należała do Marco. Kiwnęła głową znad papierów.
– No, możesz. Armin teraz zajmuje się tym kolesiem. Wiesz w którym pokoju, nie? A jak idziesz po kawę, to weź też dla mnie.
Marco czuł pewnego rodzaju ekscytację. Jeśli złapany okazałby się Jeanem, mógłby mu to jakoś wytłumaczyć. Z resztą, te wyrwane kartki były jakby ukrytą wiadomością do niego. Może Jean rozumiał, że rozłożyła go tamtego dnia choroba i nie mógł się pojawić, a mimo to starał się z nim jakoś skontaktować. To znaczyło, że istniała szansa, aby jeszcze pomóc tej drugiej osobie. Ta myśl była jak światełko. Nikłe światełko, w które wierzył.
Gdy znalazł się tuż przy sali przesłuchań, zatrzymał się i nieśmiało zapukał. Wszystko miało się rozegrać właśnie w tym momencie. Tak dużo zależało od osoby, którą miał tam spotkać.
W środku na wprost niego siedział Armin, coś spisywał. W mundurze zawsze wyglądał poważnie, dlatego Marco nie miał odwagi odezwać się pierwszy, żeby mu nie przeszkadzać. Natomiast mężczyzną, którego przepytywał był, odwrócony do niego człowiek, w zwykłym luźnym ubraniu. Jego włosy były inne niż zapamiętał u Jeana. Na pewno były jaśniejsze, fryzurę też miał trochę inną, bardziej śmielszą. Marco stracił ostatnią nadzieję. Ten facet był kimś innym. To nie był Jean, a podarta książka i te powyrywane fragmenty były tylko zbiegiem okoliczności, które miały za zadanie pognębić go jeszcze bardziej.
– O, masz dowód. Dzięki, ale nie powinieneś wyręczać Ymir – na ziemię ściągnął go głos Armina, który skończył pisać jakieś dokumenty.
Marco podszedł do biurka nawet nie oglądając się na przesłuchiwanego. Kiedy podawał Arminowi książkę, ten powiedział jeszcze raz:
– I zeznaje pan ostatecznie, że podarł książkę, by zwrócić uwagę pewnej osoby, którą nie był właściciel sklepu?
– Tak, panie władzo – odparł dobrze znany Macowi głos.
Obrócił głowę w bok i zobaczył tam Jeana. Wyglądał inaczej niż go zapamiętał. Wydawał się najnormalniejszym człowiekiem i nic go nie odróżniało od innych, gdyby nie rana na ustach. Uśmiechnął się na widok Marco.
Jego jasne, piwne oczy mówiły tylko jedno: „Mam cię”.


~ Linxfeather


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz