Wyzwanie #1
<więcej o wyzwaniach tutaj>
Jean czekał na taksówkę, stojąc w żółtym
świetle latarni przy jednym z bogatych osiedli. Od reszty szarego miasta
oddzielało to miejsce stalowe ogrodzenie – dowód na to, że podział na ludzi
więcej i mniej wartych nadal istniał i miał się dobrze.
Chłopak naciągnął rękawy swetra na dłonie,
poprawił pasek torby na ramieniu i założył ręce na piersiach. Nie było mu
zimno. Późne lato nadal zaskakiwało wysokimi temperaturami.
Czuł się brudny. Potrzebował gorącego
prysznica, by zmyć z siebie zarówno fizyczne jak i mentalne pamiątki po
dzisiejszym spotkaniu. Mrowiła go skóra w miejscach, których nachalnie dotykał
mężczyzna, którego Jean zostawił w stanie półsnu w jego jedwabnej pościeli. Do
czasu zmycia z siebie resztek wieczoru miał czuć do siebie obrzydzenie. Ani
satysfakcja ani żadne inne pozytywne uczucie nie kłębiło się teraz w jego
sercu. Pieniądze były najważniejsze, lecz nawet one nie wprawiały go w lepszy
nastrój. Czasem zastanawiał się, czy taki zawód można kochać. W jego profesji
jedynie mały procent zawodowców nie miał odruchu wymiotnego, przywołując na
myśl ostatnie zlecenia. Podobno ludzie oswajali się z czasem i samo zajęcie
stawało się neutralne, bo przecież dobrze płatne.
Gówno prawda, pomyślał Jean z goryczą.
Chciał tylko wrócić do domu.
Znał kilku szczęśliwców, których zadowalał
ten styl życia, natomiast on sam nienawidził tego, co robił, by zarobić na
utrzymanie.
Dostrzegł światła zbliżającej się taksówki i
mimowolnie poczuł się trochę lepiej. Byle by tylko uciec jak najdalej od tego
miejsca – definicji szpanerstwa.
Wsiadł do granatowego auta, zamknął za sobą
drzwi i wymamrotał słabym głosem adres, pod który kierowca miał go zawieźć.
Osunął się w wysiedziane, śmierdzące potem i alkoholem tylne siedzenie, oparł
czoło o chłodną szybę. Nie przeszkadzała mu głowa obijająca się o szkło przy
ciągłych wstrząsach. Teraz już nic mu nie przeszkadzało. Czuł zwiększającą się
odległość między nim a miejscem, z którego właśnie wracał i to ona wywoływała
pewien rodzaj ulgi, której towarzyszyło jeszcze jedno, troszkę cieplejsze
uczucie kłębiące się w jego wnętrzu. Mógłby je wziąć za nadzieję, gdyby ta nie
opuściła go już dawno temu.
Zamknął oczy i poczuł pieczenie pod
powiekami. Nie łzy – zmęczenie.
Zapłacił kierowcy, gdy auto się zatrzymało,
wysiadł i wjechał windą na szóste piętro budynku. Wyjął z tylnej kieszeni
spodni klucz, którym otworzył ciężkie drzwi do swojego mieszkania. Buty zrzucił
w progu, nie dbając o ich schludne ułożenie.
Kiedyś bawiło go, co ludzie myśleli na temat
jego domu. Teraz błyskotliwe domysły klientów o istnej sali zmysłowych tortur
lub kolekcji wibratorów ustawionych na półce, niczym trofea, wywoływały w nim
zaledwie wzruszenie ramion i niechęć do kontynuacji dalszej wymiany zdań.
Ściągnął z siebie czarny sweter i rzucił go
na niepościelone od rana łóżko. Spodnie zdjął w drodze do łazienki, nie kwapiąc
się, by podnieść je z podłogi i złożyć. Wchodząc do pomieszczenia wyłożonego
niebieskimi kafelkami zauważył kątem oka postać odbijającą się w lustrze. Był
to jedyny mężczyzna znajdujący się w tym momencie w mieszkaniu. Wyglądał
mizernie. Jego piwne oczy pozbawione były blasku, wpatrywały się tępo w swoje
odbicie. Tlenione blond włosy na czubku głowy wyglądały jak ptasie gniazdo,
ciemne worki pod oczami kontrastowały z bladą cerą, a same oczy wyglądały na
przekrwione... Ten człowiek był zdecydowanie pozbawiony wystarczającej ilości
snu, chociaż może sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać.
Jean niechętnie oderwał wzrok od lustra i
skierował się ku kabinie prysznicowej. Odkręcił kurek z gorącą wodą i w końcu
zmył z siebie cały brud. Tarł skórę gąbką tak mocno, aż poczuł ból i pieczenie
rozchodzące się w okolicach zaczerwienionych miejsc. Po raz kolejny ocalił
resztki własnej godności i szacunku do siebie.
***
Siedząc w swoim skromnie urządzonym
mieszkaniu, Marco nie przewidywał, by przez resztę tego dnia cokolwiek mogło
zapisać się w jego pamięci. Rutyna po raz kolejny przejmowała nad mężczyzną
kontrolę, sprawiając, że tamten rozłożył się jak każdego wieczoru na obitej
ciemną skórą kanapie, włączając równocześnie telewizor. Przeskakiwał z kanału
na kanał, szukając czegoś wartego jego uwagi, lecz niefortunnie trafiał na same
opery mydlane i idiotyczne programy talk show.
Westchnął i wyłączył odbiornik. Operatorzy
kablówki nie wykazali się dziś zbytnią uprzejmością dla samotnie mieszkających
kawalerów bez planów na piątkową noc.
Niechętnie podniósł się z sofy i podszedł do
wysokiego stołu z wytartym blatem w najczęściej używanym miejscu.
Nieuporządkowane papiery pełne diagramów i statystyk leżały obok nieumytych
talerzy, na których resztki dzisiejszego śniadania błagały o godny koniec.
Zgarnął papiery i sprzątnął naczynia, a na
pustym blacie przed sobą rozłożył wysłużonego laptopa i sprawdził pocztę.
Przekopywał się przez górę spamu, aż zauważył wiadomość, której nie spodziewał
się znaleźć tu tego wieczoru. Imię widniejące w kolumnie nadawcy również go
zaskoczyło, dlatego natychmiast kliknął w link, by sprawdzić, co było według
Hanji tak ważne. Jak widać, Marco musiał zostać o tym poinformowany jeszcze
tego wieczoru.
***
Na początku nie był zbyt chętny do wyjścia,
lecz nie dano mu wyboru. Nie można było powiedzieć, że Marco i Hanji byli
przyjaciółmi. Dokładniejszy opis ich relacji można streścić do krótkiego
„koledzy z pracy”.
Mężczyzna nie bał się udzielać, pracując w
zespole. Właściwie to najczęściej on go tworzył i trzymał w kupie, chociaż nie
paliło mu się nigdy do objęcia pozycji lidera. Towarzyskość, konsekwencja i
umiejętność obchodzenia się z ludźmi były cechami, które jako pierwsze
wymieniliby jego współpracownicy, gdyby ich o nie spytać.
Wiadomość, którą otrzymał nie zawierała
dokładnego celu wypadu. Poleceniem było ubranie się ze smakiem, a reszta miała
potoczyć się sama.
Pół godziny po odczytaniu maila kobieta faktycznie
czekała w czarnym samochodzie pod budynkiem, w którym mieszkał Marco. Z auta
dochodziły stłumione głosy reszty grupy, którą ze sobą wiozła, oraz żywa
muzyka.
Siedząca za kierownicą Hanji ściszyła radio,
następnie opuściła do połowy szybę i kazała nadchodzącemu chłopakowi zająć
miejsce z tyłu.
Marco wszedł do auta, nie wiedząc, kogo miał
tam zastać, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. W środku na przednim
siedzeniu pasażera rozpoznał Leviego, a z tyłu Erena, Mikasę oraz Ymir z
Christą. Przed wyjściem z domu nie mógł zdecydować się co na siebie włożyć, w
związku z czym zwrócił teraz uwagę na stroje znajomych: górowały czarne
koszulki z fluorescencyjnymi nadrukami. Christa natomiast miała na sobie
czerwoną sukienkę (z której blondynka została już najprawdopodobniej
wyswobodzona w brudnych fantazjach Ymir). Marco przed wyjściem wybrał możliwie
jak najbardziej neutralny strój, więc nie wyróżniał się szczególnie spośród
znajomych. Biała koszulka z logiem zespołu My Chemical Romance i grafitowa
marynarka stwarzały wystarczającą iluzję, że wie dokładnie, gdzie Hanji ich
zbierała.
– To gdzie jedziemy? – spytał w końcu.
Kobieta w wysokim kucyku i okularach wyłapała
w lusterku jego spojrzenie i uśmiechnęła się, jakby wiedziała coś, o czym Marco
nie miał pojęcia. Nie żeby właśnie tak było w rzeczywistości...
– Zobaczysz, ale gwarantuję ci, że ci się
spodoba. Zdecydowanie potrzebujesz rozrywki po tym całym nudnym siedzeniu za
biurkiem, nie uważasz? Będziemy się świeeetnie bawić! – krzyknęła, wciskając
pedał gazu.
Levi podkręcił muzykę, przewracając oczami.
Prawdopodobnie jemu też nie pozwolono zostać w domu tej nocy.
Podczas drogi wymieniali się żartami,
poruszali w rozmowach błahe tematy niezwiązane z biurem. Hanji znała drogę,
więc po chwili byli już na miejscu. Klub na pierwszy rzut oka wyglądał
niepozornie – niski ceglany budynek o dużej powierzchni na obrzeżach miasta,
elegancko otoczony małym parkiem, na którego środku rosło rozłożyste, stare
drzewo o grubym pniu i chropowatej korze.
Pomimo nalegań Marco, Hanji zapłaciła też za
niego, kiedy po wejściu do środka stanęli przy kasie.
– Nie ma mowy, Marco! Dzisiaj zostawiasz
pieniądze w kieszeni. Zapłatą za moją karygodną uprzejmość będzie widok ciebie,
bawiącego się do rana! Uuu, jeszcze jedno - zniżyła głos, wyciągając szyję, by
wyszepnąć mu do ucha. – Mam ogromną nadzieję, że znajdziesz sobie jakiegoś
miłego i przystojnego kompana, by nie spędzić nocy tylko z nudnymi kolegami z
pracy! Baw się, tygrysie, to twoja noc! – zakończyła, podnosząc głos. Mężczyzna
za kasą był prawdopodobnie przyzwyczajony do podobnych widoków, bo przewrócił
tylko oczami, wręczając Hanji kilka świecących w ciemnościach pałeczek wraz z
łączeniami.
– Tylko uważaj, tygrysie – zaczęła Ymir. -
Promile robią z człowiekiem niesamowite rzeczy, a wtedy łatwo o wtopę. Nawet
nie zauważysz jak twoja niewinność pójdzie się je… Ekhm, chrzanić – puściła
bezwstydnie oko do Christy.
Mężczyzna przyjął z rumieńcem na policzkach
troskę wyjątkowo bezpośrednich znajomych, następnie przełamał i założył na
nadgarstku fluorescencyjną bransoletkę. To nie była pierwsza wizyta Marco w
takim miejscu. Na studiach znajomi wyciągali go na imprezy, z których wracał do
swojego akademika czasem nawet o świcie.
Za namową Hanji, Marco postanowił dać się
tego wieczoru ponieść i bawić tak dobrze, jak pamiętał to z czasów studenckich.
Po wejściu na parkiet i oswojeniu z ilością skaczących w rytm muzyki ciał,
które ocierały się o niego niezgrabnie, pozwolił sobie na zatracenie się w
dzikim żywiole tańca i beztroskiej zabawy.
***
Jean
wysiadł z taksówki pod klubem, wcześniej płacąc należność kierowcy. Wciągnął w
płuca haust wieczornego powietrza przesyconego chemicznym zapachem miasta i
westchnął.
Dziś
była jego i tylko jego noc. Beztroskie zatracenie się w tańcu i upojeniu
alkoholowym – dawno tego nie robił. Od dłuższego czasu nie miał ochoty na
wychodzenie ze swojego mieszkania, jeśli nie było to konieczne, ale w końcu
przyszedł taki moment, w którym instynkt i ukryta natura postanowiły przerwać
ciągłe pogrążanie się w wszechogarniającym uczuciu beznadziei, które ogarniało
go ostatnio dosyć regularnie. Czas najwyższy zrobić sobie małą przerwę od
nienawidzenia siebie i swojego życia, analizowania wszystkich błędnych decyzji
i wytykania sobie nieskończonej liczby wad. Brak zewnętrznych bodźców często
sprawiał, że ludzie zaczynali skupiać się głównie na swoim wnętrzu, a Jeanowi
potrzebna była ucieczka od nieznośnej ciszy. Jego głowa desperacko potrzebowała
fali doznań, na które mógł skierować swoją uwagę, zamiast dalej wałkować nudny
temat dna swojej egzystencji i dochodzenia do coraz to nowych, raniących
wniosków.
Wyciągnął
przed siebie ręce i strzelił założonymi o siebie palcami, po czym zwrócił uwagę
na niewielki, słabo oświetlony park znajdujący się obok klubu, z którego
dochodziła głośna muzyka. Wyciągnął z tylnej kieszeni telefon i odczytał
godzinę: minęła już 10-ta. Zjawił się w samą porę. Zabawa na pewno zdążyła się
już rozkręcić, a towarzystwo rozgrzać. Przyszedł czas wkroczyć do akcji i
pokazać wszystkim, jak to się robi w boskim stylu Jeana Kirschteina.
***
Jean potrzebował zaledwie jednego piwa, by
wyzbyć się wszelkich argumentów powstrzymujących go przed ruszeniem na parkiet.
Powoli wszystko wydawało mu się prostsze i weselsze, a ludzie dookoła mniej
obcy. Tłum na parkiecie zrobił się znośny, kiedy mężczyzna stał się jego
częścią, skacząc w rytm muzyki, której nawet nie znał. Cóż tu dużo mówić, Jean
Kirschtein miał fenomenalny gust muzyczny, który nie obejmował kawałków
zaprojektowanych właśnie pod pląsającą masę spoconych ciał. Jednak kilka łyków
beznadziejnego piwa znieczuliło odrobinę jego słuch, co przyjął ze znaczną ulgą.
Co jakiś czas znajdowały się dziewczyny,
które z premedytacją prowokowały swoimi ruchami, pożerając go wzrokiem. Fakt,
Jean miał przyzwoite ciało. Dobrze zbudowane, wyćwiczone, przez co zwracał
często uwagę zarówno kobiet jak i mężczyzn. Był świadomy swojego atutu - nie
zarobiłby wiele, gdyby nie dbał o nie. Nie zwracał jednak uwagi na desperatki,
próbujące zagadać go w tańcu. Wiedział, że, upite, miały tylko jeden cel, a
bycie zaciągniętym do toalety czy na tyły klubu nie było jego marzeniem. Nie
przyszedł tu, żeby kogoś przelecieć. To miał na co dzień i miał tego dość.
Jeśli już szukałby towarzystwa, wybierałby spomiędzy siedzących przy barze
facetów. Doświadczenie z liceum podpowiadało, iż ludzie stojący pod ścianą na
szkolnej potańcówce nie przyszli tam, by królować na parkiecie i najczęściej
mieli czyste, łatwe do przewidzenia intencje.
Tak
samo powinno być z tamtymi kolesiami, pomyślał Jean, przeciskając się pomiędzy
spoconymi, wijącymi się ludźmi. Schodził z parkietu, następnie skierował się ku
ladzie baru i rzędowi w większości pozajmowanych wysokich krzeseł. Jean był
przekonany, że krótka pogawędka z którymś z nich nie zaszkodzi. Tylko… Który z
nich wydawał się najmniej napalony i najbardziej normalny?
Podjął
decyzję, kiedy jeden z nich zdjął grafitową marynarkę, a oczom Jeana ukazała
się biała koszulka z logiem jego ulubionego zespołu nadrukowanym na plecach.
Któż by pomyślał, że to takie łatwe.
***
– Hej, to miejsce jest wolne?
Marco
usłyszał czyjś głos zwracający się ewidentnie do niego, ale zanim zdążył
zareagować, poczuł na swoim ramieniu ciepłą dłoń. Obrócił się na wysokim
krześle barowym i stwierdził, już nie do końca na trzeźwo, że właściciel dłoni
był mężczyzną mniej więcej w jego wieku. Zlustrował go wzrokiem od góry do
dołu, po czym przeszło mu na myśl, że musiało to wyglądać, jakby go oceniał.
Cóż, już i tak za późno…
Facet,
który go zaczepił miał śmieszną fryzurę - styliści radzili mężczyznom nie
farbować włosów, ale ten widać miał w nosie trendy. Chociaż… Nie do końca. Jego
czarna, rozpięta na 2 guziki od kołnierzyka koszula i ciemne jeansy wyglądały
na drogie, do tego dopasowane do jego smukłego, dobrze zbudowanego ciała.
Mógłby
wyrwać każdą pannę w klubie samym spojrzeniem, pomyślał Marco.
–
To jak? – wytrącił go z rozmyślań, poklepując jego ramię, na którym ciągle
spoczywała jego dłoń.
–
Och… Tak, oczywiście, siadaj –
odpowiedział rozkojarzony brunet.
–
Pijesz coś? - spytał nowo poznany facet, kiedy przyjmowano jego zamówienie.
Barman zwrócił się do niego po imieniu, najprawdopodobniej znali się już
wcześniej. Czyżby piwnooki blondyn bywał tu regularnie?
–
Dzięki, właśnie zamówiłem – Marco wskazał gestem na opróżniony do połowy kufel
z piwem, stojący przed nim na ladzie.
–
Jestem Jean – zaczął mężczyzna.
–
Wiem - wypalił – Czekaj, to znaczy… Słyszałem! Jak zamawiałeś… Stój, jeszcze
raz – potarł grzbiet nosa, wzdychając - Miło mi, jestem Marco – wyciągnął dłoń
w stronę Jeana, uśmiechając się. Tamten się zawahał, ale sekundę później
odwzajemnił uścisk, potrząsając ją lekko.
Zbyt
oficjalnie? – wystraszył się Marco, lecz w tym samym momencie zwrócił uwagę na
mrowienie, które zaczynało się w miejscu zetknięcia ich dłoni, przechodziło
dalej przedramieniem i miłym ciepłem
rozchodziło się po całym jego ciele.
***
Rozmawiali,
cały czas siedząc razem przy barze - jeden obok drugiego. Żaden z nich nie
przejmował się kontrolowaniem czasu, toteż polegali jedynie na subiektywnym
odczuciu upływających chwil. Jeanowi, podobnie z resztą jak Marco, czas mijał
wyjątkowo szybko. Okazało się bowiem, że mają wiele wspólnych tematów, przy
których każdy z nich miał coś nowego do powiedzenia, mniej lub bardziej
elokwentnie przechodząc od jednej myśli do drugiej.
Prócz
czasu, inną rzeczą, której trudno było im upilnować, była ilość wypitych
drinków. Pełne kieliszki pojawiały się na ladzie, puste z kolei z niej znikały.
Stan błogiego upojenia pogłębiał się z każdym łykiem wypalających gardła napoi.
Muzyka,
dotychczas obojętna im obu, nagle stała się nieprzyjemnie ogłuszająca, chociaż
w rzeczywistości DJ wcale nie kombinował z głośnością. Oboje stwierdzili
jednomyślnie, że dobrym pomysłem będzie ewakuowanie się w bardziej ustronne
miejsce, gdzie ich wnętrzności nie drżały w rytm granych kawałków.
–
Czekaj - zaczął Marco, kiedy Jean stał już w progu wyjścia na tyły klubu.
Faktycznie
musiał bywać tu często, skoro znał tak dobrze budynek, pomyślał brunet,
odrobinę zbyt długo podziwiając profil twarzy mężczyzny zatrzymanego w pół
ruchu.
–
Co jest?
–
Mówiłem ci, że jestem tu ze znajomymi… – kontynuował.
–
Słabo cię pilnują.
Chwila
ciszy.
–
Uważam, że odpowiedzialnie byłoby powiedzieć im, że wychodzę - Marco uśmiechnął
się, dumny z siebie.
–
I chcesz teraz wracać szukać ich po całym klubie? – Jean niedowierzał.
Przytknął
grzecznie, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Zawsze wiedział, że miał ogromne
pokłady niewykorzystanego talentu dyplomatycznego.
Blondyn
westchnął głęboko, opierając czoło o zimną framugę drzwi. Szukanie jego
wspaniałych znajomych równało się z ponownym wkroczeniem w strefę zaduchu i
gryzącego smrodu papierosowego dymu. Oznaczało to również ponowne przepychanie
się między mokrymi od potu obcymi ludźmi, a ta wizja wydała się Jeanowi
zdecydowanie mniej przyjemna, niż wtedy, kiedy wkraczał pierwszy raz dzisiaj na
parkiet.
Po
chwili głębokiego zastanowienia spojrzał w czekoladowe, błyszczące oczy Marco i
skinął głową.
–
Przypomnij mi potem, żeby wziąć coś do picia jak będziemy wychodzić…
***
–
Zajmujesz się czymś konkretnym? – spytał od tak Marco, kiedy przechodzili się
czwarty raz tą samą ścieżką wzdłuż parku przy klubie. Jeśli na początku zielony
plac wydawał im się niewielki, w tym momencie był już malutki i powoli
dochodzili do sedna tajemniczej sekwencji, w myśl której ułożone były kostki
chodnikowe: jasne i ciemne - pozornie przypadkowo pomieszane ze sobą.
Pytanie
zawisło w powietrzu i była to pierwsza chwila niezręcznej ciszy między nimi od
momentu, kiedy poznali się przy barze kilka godzin temu. Jean nie chciał, by
nowo poznany mężczyzna, potencjalny przyjaciel, z którym przecież tak dobrze mu
się rozmawiało, wystraszył się lub, co gorsza, uciekł, gdyby powiedział mu
prawdę. Nie chciał jednocześnie okłamywać Marco, bo było to nie fair w stosunku
do niego. Piegaty brunet przypominał Jeanowi psa, wielkiego golden retrievera,
którego nigdy nie miał, a o którym marzył całe swoje dzieciństwo.
Dziwne
skojarzenie... To na pewno przez alkohol – pomyślał Jean, łapiąc się na tym, że
jego tok myślenia stawał się coraz mniej logiczny.
Było w nim coś, co mimowolnie wywoływało
uśmiech na ustach chłopaka i ciepłe uczucie w klatce piersiowej. Marco patrzył
na niego inaczej niż wszyscy: nie jak na zabawkę, do czego Jean już zdążył
przywyknąć z racji obranego zawodu, ale jak na równego sobie człowieka,
przyjaciela. Im dłużej z nim przebywał, tym większe miał do niego zaufanie,
chociaż tamten nie zasłużył sobie na nie niczym szczególnym - dotrzymywał
jedynie towarzystwa mężczyźnie, którego kontakt z ludźmi ograniczał się do ról
granych w pościeli klientów oraz krótkich wymian zwrotów grzecznościowych w
miejscach publicznych.
Marco
nie naciskał, by rozmówca udzielił mu odpowiedzi, gdy ta nie nadchodziła przez
dłuższy czas. Widział jak Jean spuszcza wzrok i wbija go w ziemię, kiedy zadał
tamto jedno pytanie. Widocznie był to temat, którego Jean zdecydowanie nie
chciał poruszać, dlatego postanowił dać mu trochę wolnej przestrzeni i
zakończyć wypytywanie o życie osobiste chłopaka. Normalnie nie miał w zwyczaju przeprowadzać
wywiadów. Gdyby nie był pijany, czekałby cierpliwie, aż rozmówca poczuje się na
tyle komfortowo, by samemu zacząć odkrywać przed nim fakty z życia, o których
swobodniej mu się mówiło.
Poznawanie
nowych ludzi Marco brał za pewien rodzaj sztuki. Z każdym z nich odbywało się
to inaczej i fascynowała go różnorodność charakterów otaczających go osób.
Niektórzy byli typami otwartych ksiąg, z których można było wyczytać wszystko w
jednym momencie, natomiast innych odkrywało się powoli, stopniowo zdobywając
ich zaufanie. Zachowywanie cierpliwości w takich przypadkach odpłacało się
ogromną satysfakcją oraz widoczną w oczach poznawanych ludzi wdzięcznością za
poświęcony im czas i zrozumienie.
Praca
Marco polegała na ciągłym koegzystowaniu z osobami, które lubił mniej lub
bardziej, dlatego, po kilku latach praktyki zawodowej, był już w stanie ocenić,
z kim miał do czynienia. Tym samym mógł lepiej obrać ścieżkę działania, jakiej
należało się trzymać, by zrobić dobre wrażenie i zyskać zaufanie. Tak było w teorii.
W
rzeczywistości… Był pijany. Jednak nadal potrafił dojrzeć w Jeanie typ osoby,
która uchyli rąbka tajemnic swojego życia tylko wtedy, gdy będzie wystarczająco
na to gotowa. Marco mógł poczekać. Tajemniczy ludzie zawsze interesowali go
najbardziej.
***
Jeanowi wydawało się że mówi za dużo.
Oczywiście, alkohol miał w tym swój udział, rozplątał jego język do końca, ale
chodziło o coś innego. Może miał takie wrażenie, bo dawno nie rozmawiał z nikim
tak swobodnie, a może miało to związek z intymną atmosferą, która panowała
między nimi od czasu wyjścia na świeże powietrze. O ile powstrzymał się przez
ujawnieniem sposobu zarabiania na życie, tak na wszystkie inne tematy mógł
rozmawiać z nim w nieskończoność. Jeana dziwiła ta nagła otwartość. W końcu poznał
swojego rozmówcę zaledwie kilka godzin temu. Tłumaczył sobie tylko część z
wielkiej dozy zaufania, którą obdarzył tej nocy chłopaka, wcześniej wspomnianym
syndromem golden retrievera. Za całą resztę można było obwiniać doskonale
wyćwiczoną umiejętność radzenia sobie z ludźmi, którą posiadał i nadal
świadomie wykorzystywał Marco.
Zmęczeni chodzeniem w kółko, usiedli pod
wielkim drzewem w środku parku, uważając, by nie zrobić sobie krzywdy, gdy
błędnik odmówił posłuszeństwa. Letnie powietrze było ciepłe, a niebo
bezchmurne. Cienie, rzucane przez zmierzający do pełni księżyc, wydawały się
nienaturalnie długie, a gwiazdy były tej nocy wyjątkowo dobrze widoczne. Gdyby
tylko Jean pamiętał jeszcze jakieś konstelacje, żeby móc pochwalić się wiedzą
przed siedzącym obok chłopakiem…
– Patrz, Jean, spadająca gwiazda! – zawołał
nagle Marco, wyciągając rękę do góry, by wskazać na miejsce, w którym ją
widział.
Faktycznie, była to gwiazda i nawet spadała.
Jean widział ją tylko przez ułamek sekundy, zanim spaliła się, wpadając w
atmosferę, ale był pewien, że ją zauważył.
– Masz jakieś życzenie? – spytał Jean, zanim
Marco miał okazję zrobić to pierwszy. Blondyn wiedział, o co chciał poprosić
gwiazdę, ale nie był gotowy, by mówić o tym ze swoim towarzyszem. Wiązało się to
bezpośrednio z częścią jego życia, która pożerała jego moralność żywcem,
dlatego nie był jeszcze w stanie rozmawiać o tym swobodnie z Marco. Tak samo
jak wtedy, gdy tamten spytał o jego zawód. Na ogół na tak proste pytanie
należałoby udzielić równie prostej odpowiedzi, jednak jak można mówić beztrosko
o czymś, co wysysa z ciebie regularnie całą chęć życia i pozbawia wiary w
zwyczajną sprawiedliwość? Czy można normalnie żyć, kiedy wstyd i nienawiść
konsumują człowieka od środka? Jak myśleć trzeźwo, gdy nie można być szczerym
nawet ze samym sobą?
– Tylko jedno – powiedział Marco cicho, nadal
wpatrując się w nocne niebo.
Jean spojrzał na niego, obserwując go przez
chwilę w milczeniu. Gdyby piegaty mężczyzna chciał pochwalić się swoim
życzeniem, już by to zrobił, więc w tym momencie zapadła między nimi cisza,
znacznie mniej niekomfortowa niż wcześniej.
Życzenia… Nazywa się nimi prośby do kawałka
kamienia spalającego się w atmosferze, rzadkiego okazu chwastu z nadwyżką liści
czy płomienia, który zdmuchuje się z włożonych w słodkie ciasto kolorowych
świec. Brzmi absurdalnie, prawda? Aczkolwiek każdy ma nadzieję, że te banalne
rzeczy w jakiś sposób się spełnią, sprawią, że życie będzie przyjemniejszym.
Życie Marco wydaje się nieskazitelne, kiedy
tak o nim opowiada, ale może sam, gdzieś tam w środku cierpi po swojemu,
pomyślał Jean w nagłym przypływie empatii.
– Nie wiem, czy nie palnę teraz głupoty, ale
wydaje mi się, że każda gwiazda spełnia tylko jedno życzenie, więc chyba i tak
nie masz po co wymyślać więcej – oznajmił blondyn, biorąc łyk piwa z butelki.
– Zakładam, że sam też jakieś masz. Myślisz,
że gdybym zmarnował moc tej gwiazdy na swoje życzenie, to z twoim już nic by
nie mogła zrobić? – spytał z lekkim uśmiechem na twarzy, patrząc na Jeana siedzącego obok.
– Czemu uważasz, że spełnianie twojego
życzenia to marnowanie gwiazdy?
– A ty nie zastanawiasz się, ile ludzi
zasługuje na gwiazdę bardziej od ciebie? Czasem po prostu zdaję sobie sprawę z
tego, że ludzie mają gorsze problemy od moich, chociaż trudno jest to sobie
wyobrazić. I może oni potrzebują gwiazdy bardziej ode mnie… – spojrzał
nieśmiało na swoje nogi wyciągnięte przed nim, opierając się plecami o pień drzewa tak samo jak Jean.
– Każdy zasługuje na swoją gwiazdę – blondyn
pociągnął kolejny łyk alkoholu ze swojej w połowie pustej butelki, wpatrując
się w przestrzeń przed siebie - grunt, żeby wykorzystał ją mądrze.
***
Jean nie mówił potem zbyt dużo. Oboje byli na
tyle pijani, by poczuć zmęczenie i nie przejąć się faktem, iż znajdowali się w
samym środku parku przy klubie, leżąc obok siebie na trawie, mokrej od rosy.
Jean poszedł na tę imprezę, by się
odstresować, nie myśleć o problemach i zapomnieć, że niektórzy ludzie i sprawy
w ogóle istniały. Inaczej wyobrażał sobie zakończenie tego wieczoru, aczkolwiek
nie miał nic przeciwko swojemu aktualnemu położeniu. Leżał właśnie w błogim,
lekko melancholijnym stanie pod ogromnym drzewem, do towarzystwa mając jedynie
opróżnioną butelkę po piwie, faceta, którego nie wiadomo, czy w ogóle by
poznał, gdyby nie koszulka z logiem MCR oraz jego również pustą butelkę po tak
samo beznadziejnym piwie. Postanowił rozkoszować się ostatnimi chwilami
świadomości, która mu została.
– Jean?
Spojrzał na towarzysza, który powoli już
dryfował między jawą, a snem, mamrocząc cicho pod nosem.
– Co jest? – spytał.
– Te gwiazdy i życzenia... – zaczął mówić
coraz ciszej, ale nagle zerwał się z powrotem, próbując ciągnąć wątek. – Ja nie
oceniam... W ogóle... Nie wiem, o co chodziło z twoją pracą… Uniknąłeś… Nie
było odpowiedzi… – znów powoli odpływał – To bardzo tak, że powinieneś to
lubić… Ja myślę, że… to chyba bardzo niezdrowe… Tak bardzo nienawidzić czegoś
co musisz robić cały czas…
Ciepłe ramiona mężczyzn leżących obok siebie
stykały się ze sobą. Było to miłe uczucie, bo dotyk drugiego chłopaka nie
odrzucał. Jean nie musiał walczyć ze sobą, by pozostać na miejscu i nie uciec.
Potrzebował właśnie takiego rodzaju niewymuszonej bliskości, która bardzo
różniła się od nachalnego dotyku dłoni, obmacujących jego ciało w
najobrzydliwszy sposób.
– Marco...? A ty kochasz to, co robisz? –
spytał Jean, ale ciche pochrapywanie obok wskazywało na to, że tej nocy nie
miał już uzyskać odpowiedzi. – Ech... Stąd trzeba będzie wrócić, Marco. Ty
jesteś pijany, ja szalony... Kto nas zaprowadzi do domu? – zacytował słowa
przeczytane kiedyś w jednej z książek, a które bardzo wryły mu się w pamięć.
Zamknął oczy, ale zanim ogarnęła go słodka
nicość snu, poczuł na swoim torsie dłoń Marco, która opadła bezwładnie, kiedy
niczego nieświadomy chłopak obrócił się, przysuwając bliżej blondyna. Jean z
wdzięcznością przyjął tę formę czułości i zaufania od śpiącego mężczyzny. Nie do
pomyślenia, że jeszcze kilka godzin temu nie istniał w jego życiu nikt taki jak
Marco. Czuł ciepło jego ciała oraz głęboki i powolny oddech na ramieniu. Nie do
końca wiedział, co to było, te silne, miażdżące jego płuca uczucie, które
kłębiło się w nim teraz, ale kazało mu zapamiętać ten moment i delektować się
nim. Tak zrobił, pozwalając kilku gorącym łzom spłynąć z kącików jego oczu i
zaginąć w ciemnych krótkich włosach nad uszami.
Zapomnienie
skradło ostatnie okruchy świadomości Jeana. Pozostawiło go samemu sobie w
ciemności, gdzie w końcu mógł zasnąć ciężkim snem, pijackim, pozbawionym
koszmarów, czując na szyi równomierne, ciepłe oddechy leżącego obok niego
mężczyzny – potencjalnego przyjaciela.
~ Kat
źródło: http://hdotk.tumblr.com/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz