poniedziałek, 26 stycznia 2015

Patrzę, kiedy nie widzisz: rozdział 1

Wyzwanie #1
<więcej o wyzwaniach tutaj>

           
   Jean czekał na taksówkę, stojąc w żółtym świetle latarni przy jednym z bogatych osiedli. Od reszty szarego miasta oddzielało to miejsce stalowe ogrodzenie – dowód na to, że podział na ludzi więcej i mniej wartych nadal istniał i miał się dobrze.
   Chłopak naciągnął rękawy swetra na dłonie, poprawił pasek torby na ramieniu i założył ręce na piersiach. Nie było mu zimno. Późne lato nadal zaskakiwało wysokimi temperaturami.
   Czuł się brudny. Potrzebował gorącego prysznica, by zmyć z siebie zarówno fizyczne jak i mentalne pamiątki po dzisiejszym spotkaniu. Mrowiła go skóra w miejscach, których nachalnie dotykał mężczyzna, którego Jean zostawił w stanie półsnu w jego jedwabnej pościeli. Do czasu zmycia z siebie resztek wieczoru miał czuć do siebie obrzydzenie. Ani satysfakcja ani żadne inne pozytywne uczucie nie kłębiło się teraz w jego sercu. Pieniądze były najważniejsze, lecz nawet one nie wprawiały go w lepszy nastrój. Czasem zastanawiał się, czy taki zawód można kochać. W jego profesji jedynie mały procent zawodowców nie miał odruchu wymiotnego, przywołując na myśl ostatnie zlecenia. Podobno ludzie oswajali się z czasem i samo zajęcie stawało się neutralne, bo przecież dobrze płatne.
   Gówno prawda, pomyślał Jean z goryczą.
   Chciał tylko wrócić do domu.
   Znał kilku szczęśliwców, których zadowalał ten styl życia, natomiast on sam nienawidził tego, co robił, by zarobić na utrzymanie.
   Dostrzegł światła zbliżającej się taksówki i mimowolnie poczuł się trochę lepiej. Byle by tylko uciec jak najdalej od tego miejsca – definicji szpanerstwa.
   Wsiadł do granatowego auta, zamknął za sobą drzwi i wymamrotał słabym głosem adres, pod który kierowca miał go zawieźć. Osunął się w wysiedziane, śmierdzące potem i alkoholem tylne siedzenie, oparł czoło o chłodną szybę. Nie przeszkadzała mu głowa obijająca się o szkło przy ciągłych wstrząsach. Teraz już nic mu nie przeszkadzało. Czuł zwiększającą się odległość między nim a miejscem, z którego właśnie wracał i to ona wywoływała pewien rodzaj ulgi, której towarzyszyło jeszcze jedno, troszkę cieplejsze uczucie kłębiące się w jego wnętrzu. Mógłby je wziąć za nadzieję, gdyby ta nie opuściła go już dawno temu.
   Zamknął oczy i poczuł pieczenie pod powiekami. Nie łzy – zmęczenie.
   Zapłacił kierowcy, gdy auto się zatrzymało, wysiadł i wjechał windą na szóste piętro budynku. Wyjął z tylnej kieszeni spodni klucz, którym otworzył ciężkie drzwi do swojego mieszkania. Buty zrzucił w progu, nie dbając o ich schludne ułożenie.
   Kiedyś bawiło go, co ludzie myśleli na temat jego domu. Teraz błyskotliwe domysły klientów o istnej sali zmysłowych tortur lub kolekcji wibratorów ustawionych na półce, niczym trofea, wywoływały w nim zaledwie wzruszenie ramion i niechęć do kontynuacji dalszej wymiany zdań.
   Ściągnął z siebie czarny sweter i rzucił go na niepościelone od rana łóżko. Spodnie zdjął w drodze do łazienki, nie kwapiąc się, by podnieść je z podłogi i złożyć. Wchodząc do pomieszczenia wyłożonego niebieskimi kafelkami zauważył kątem oka postać odbijającą się w lustrze. Był to jedyny mężczyzna znajdujący się w tym momencie w mieszkaniu. Wyglądał mizernie. Jego piwne oczy pozbawione były blasku, wpatrywały się tępo w swoje odbicie. Tlenione blond włosy na czubku głowy wyglądały jak ptasie gniazdo, ciemne worki pod oczami kontrastowały z bladą cerą, a same oczy wyglądały na przekrwione... Ten człowiek był zdecydowanie pozbawiony wystarczającej ilości snu, chociaż może sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać.
   Jean niechętnie oderwał wzrok od lustra i skierował się ku kabinie prysznicowej. Odkręcił kurek z gorącą wodą i w końcu zmył z siebie cały brud. Tarł skórę gąbką tak mocno, aż poczuł ból i pieczenie rozchodzące się w okolicach zaczerwienionych miejsc. Po raz kolejny ocalił resztki własnej godności i szacunku do siebie.

***

   Siedząc w swoim skromnie urządzonym mieszkaniu, Marco nie przewidywał, by przez resztę tego dnia cokolwiek mogło zapisać się w jego pamięci. Rutyna po raz kolejny przejmowała nad mężczyzną kontrolę, sprawiając, że tamten rozłożył się jak każdego wieczoru na obitej ciemną skórą kanapie, włączając równocześnie telewizor. Przeskakiwał z kanału na kanał, szukając czegoś wartego jego uwagi, lecz niefortunnie trafiał na same opery mydlane i idiotyczne programy talk show.
   Westchnął i wyłączył odbiornik. Operatorzy kablówki nie wykazali się dziś zbytnią uprzejmością dla samotnie mieszkających kawalerów bez planów na piątkową noc.
   Niechętnie podniósł się z sofy i podszedł do wysokiego stołu z wytartym blatem w najczęściej używanym miejscu. Nieuporządkowane papiery pełne diagramów i statystyk leżały obok nieumytych talerzy, na których resztki dzisiejszego śniadania błagały o godny koniec.
   Zgarnął papiery i sprzątnął naczynia, a na pustym blacie przed sobą rozłożył wysłużonego laptopa i sprawdził pocztę. Przekopywał się przez górę spamu, aż zauważył wiadomość, której nie spodziewał się znaleźć tu tego wieczoru. Imię widniejące w kolumnie nadawcy również go zaskoczyło, dlatego natychmiast kliknął w link, by sprawdzić, co było według Hanji tak ważne. Jak widać, Marco musiał zostać o tym poinformowany jeszcze tego wieczoru.

***

   Na początku nie był zbyt chętny do wyjścia, lecz nie dano mu wyboru. Nie można było powiedzieć, że Marco i Hanji byli przyjaciółmi. Dokładniejszy opis ich relacji można streścić do krótkiego „koledzy z pracy”.
   Mężczyzna nie bał się udzielać, pracując w zespole. Właściwie to najczęściej on go tworzył i trzymał w kupie, chociaż nie paliło mu się nigdy do objęcia pozycji lidera. Towarzyskość, konsekwencja i umiejętność obchodzenia się z ludźmi były cechami, które jako pierwsze wymieniliby jego współpracownicy, gdyby ich o nie spytać.
   Wiadomość, którą otrzymał nie zawierała dokładnego celu wypadu. Poleceniem było ubranie się ze smakiem, a reszta miała potoczyć się sama.
   Pół godziny po odczytaniu maila kobieta faktycznie czekała w czarnym samochodzie pod budynkiem, w którym mieszkał Marco. Z auta dochodziły stłumione głosy reszty grupy, którą ze sobą wiozła, oraz żywa muzyka.
   Siedząca za kierownicą Hanji ściszyła radio, następnie opuściła do połowy szybę i kazała nadchodzącemu chłopakowi zająć miejsce z tyłu.
   Marco wszedł do auta, nie wiedząc, kogo miał tam zastać, ale nie zastanawiał się nad tym dłużej. W środku na przednim siedzeniu pasażera rozpoznał Leviego, a z tyłu Erena, Mikasę oraz Ymir z Christą. Przed wyjściem z domu nie mógł zdecydować się co na siebie włożyć, w związku z czym zwrócił teraz uwagę na stroje znajomych: górowały czarne koszulki z fluorescencyjnymi nadrukami. Christa natomiast miała na sobie czerwoną sukienkę (z której blondynka została już najprawdopodobniej wyswobodzona w brudnych fantazjach Ymir). Marco przed wyjściem wybrał możliwie jak najbardziej neutralny strój, więc nie wyróżniał się szczególnie spośród znajomych. Biała koszulka z logiem zespołu My Chemical Romance i grafitowa marynarka stwarzały wystarczającą iluzję, że wie dokładnie, gdzie Hanji ich zbierała.
   – To gdzie jedziemy? – spytał w końcu.
   Kobieta w wysokim kucyku i okularach wyłapała w lusterku jego spojrzenie i uśmiechnęła się, jakby wiedziała coś, o czym Marco nie miał pojęcia. Nie żeby właśnie tak było w rzeczywistości...
   – Zobaczysz, ale gwarantuję ci, że ci się spodoba. Zdecydowanie potrzebujesz rozrywki po tym całym nudnym siedzeniu za biurkiem, nie uważasz? Będziemy się świeeetnie bawić! – krzyknęła, wciskając pedał gazu.
   Levi podkręcił muzykę, przewracając oczami. Prawdopodobnie jemu też nie pozwolono zostać w domu tej nocy.
   Podczas drogi wymieniali się żartami, poruszali w rozmowach błahe tematy niezwiązane z biurem. Hanji znała drogę, więc po chwili byli już na miejscu. Klub na pierwszy rzut oka wyglądał niepozornie – niski ceglany budynek o dużej powierzchni na obrzeżach miasta, elegancko otoczony małym parkiem, na którego środku rosło rozłożyste, stare drzewo o grubym pniu i chropowatej korze.
   Pomimo nalegań Marco, Hanji zapłaciła też za niego, kiedy po wejściu do środka stanęli przy kasie.
   – Nie ma mowy, Marco! Dzisiaj zostawiasz pieniądze w kieszeni. Zapłatą za moją karygodną uprzejmość będzie widok ciebie, bawiącego się do rana! Uuu, jeszcze jedno - zniżyła głos, wyciągając szyję, by wyszepnąć mu do ucha. – Mam ogromną nadzieję, że znajdziesz sobie jakiegoś miłego i przystojnego kompana, by nie spędzić nocy tylko z nudnymi kolegami z pracy! Baw się, tygrysie, to twoja noc! – zakończyła, podnosząc głos. Mężczyzna za kasą był prawdopodobnie przyzwyczajony do podobnych widoków, bo przewrócił tylko oczami, wręczając Hanji kilka świecących w ciemnościach pałeczek wraz z łączeniami.
   – Tylko uważaj, tygrysie – zaczęła Ymir. - Promile robią z człowiekiem niesamowite rzeczy, a wtedy łatwo o wtopę. Nawet nie zauważysz jak twoja niewinność pójdzie się je… Ekhm, chrzanić – puściła bezwstydnie oko do Christy.
   Mężczyzna przyjął z rumieńcem na policzkach troskę wyjątkowo bezpośrednich znajomych, następnie przełamał i założył na nadgarstku fluorescencyjną bransoletkę. To nie była pierwsza wizyta Marco w takim miejscu. Na studiach znajomi wyciągali go na imprezy, z których wracał do swojego akademika czasem nawet o świcie.
   Za namową Hanji, Marco postanowił dać się tego wieczoru ponieść i bawić tak dobrze, jak pamiętał to z czasów studenckich. Po wejściu na parkiet i oswojeniu z ilością skaczących w rytm muzyki ciał, które ocierały się o niego niezgrabnie, pozwolił sobie na zatracenie się w dzikim żywiole tańca i beztroskiej zabawy.

***

Jean wysiadł z taksówki pod klubem, wcześniej płacąc należność kierowcy. Wciągnął w płuca haust wieczornego powietrza przesyconego chemicznym zapachem miasta i westchnął.
Dziś była jego i tylko jego noc. Beztroskie zatracenie się w tańcu i upojeniu alkoholowym – dawno tego nie robił. Od dłuższego czasu nie miał ochoty na wychodzenie ze swojego mieszkania, jeśli nie było to konieczne, ale w końcu przyszedł taki moment, w którym instynkt i ukryta natura postanowiły przerwać ciągłe pogrążanie się w wszechogarniającym uczuciu beznadziei, które ogarniało go ostatnio dosyć regularnie. Czas najwyższy zrobić sobie małą przerwę od nienawidzenia siebie i swojego życia, analizowania wszystkich błędnych decyzji i wytykania sobie nieskończonej liczby wad. Brak zewnętrznych bodźców często sprawiał, że ludzie zaczynali skupiać się głównie na swoim wnętrzu, a Jeanowi potrzebna była ucieczka od nieznośnej ciszy. Jego głowa desperacko potrzebowała fali doznań, na które mógł skierować swoją uwagę, zamiast dalej wałkować nudny temat dna swojej egzystencji i dochodzenia do coraz to nowych, raniących wniosków.
Wyciągnął przed siebie ręce i strzelił założonymi o siebie palcami, po czym zwrócił uwagę na niewielki, słabo oświetlony park znajdujący się obok klubu, z którego dochodziła głośna muzyka. Wyciągnął z tylnej kieszeni telefon i odczytał godzinę: minęła już 10-ta. Zjawił się w samą porę. Zabawa na pewno zdążyła się już rozkręcić, a towarzystwo rozgrzać. Przyszedł czas wkroczyć do akcji i pokazać wszystkim, jak to się robi w boskim stylu Jeana Kirschteina.

***

   Jean potrzebował zaledwie jednego piwa, by wyzbyć się wszelkich argumentów powstrzymujących go przed ruszeniem na parkiet. Powoli wszystko wydawało mu się prostsze i weselsze, a ludzie dookoła mniej obcy. Tłum na parkiecie zrobił się znośny, kiedy mężczyzna stał się jego częścią, skacząc w rytm muzyki, której nawet nie znał. Cóż tu dużo mówić, Jean Kirschtein miał fenomenalny gust muzyczny, który nie obejmował kawałków zaprojektowanych właśnie pod pląsającą masę spoconych ciał. Jednak kilka łyków beznadziejnego piwa znieczuliło odrobinę jego słuch, co przyjął ze znaczną ulgą.
   Co jakiś czas znajdowały się dziewczyny, które z premedytacją prowokowały swoimi ruchami, pożerając go wzrokiem. Fakt, Jean miał przyzwoite ciało. Dobrze zbudowane, wyćwiczone, przez co zwracał często uwagę zarówno kobiet jak i mężczyzn. Był świadomy swojego atutu - nie zarobiłby wiele, gdyby nie dbał o nie. Nie zwracał jednak uwagi na desperatki, próbujące zagadać go w tańcu. Wiedział, że, upite, miały tylko jeden cel, a bycie zaciągniętym do toalety czy na tyły klubu nie było jego marzeniem. Nie przyszedł tu, żeby kogoś przelecieć. To miał na co dzień i miał tego dość. Jeśli już szukałby towarzystwa, wybierałby spomiędzy siedzących przy barze facetów. Doświadczenie z liceum podpowiadało, iż ludzie stojący pod ścianą na szkolnej potańcówce nie przyszli tam, by królować na parkiecie i najczęściej mieli czyste, łatwe do przewidzenia intencje.
Tak samo powinno być z tamtymi kolesiami, pomyślał Jean, przeciskając się pomiędzy spoconymi, wijącymi się ludźmi. Schodził z parkietu, następnie skierował się ku ladzie baru i rzędowi w większości pozajmowanych wysokich krzeseł. Jean był przekonany, że krótka pogawędka z którymś z nich nie zaszkodzi. Tylko… Który z nich wydawał się najmniej napalony i najbardziej normalny?
Podjął decyzję, kiedy jeden z nich zdjął grafitową marynarkę, a oczom Jeana ukazała się biała koszulka z logiem jego ulubionego zespołu nadrukowanym na plecach. Któż by pomyślał, że to takie łatwe.
  

***

   – Hej, to miejsce jest wolne?
Marco usłyszał czyjś głos zwracający się ewidentnie do niego, ale zanim zdążył zareagować, poczuł na swoim ramieniu ciepłą dłoń. Obrócił się na wysokim krześle barowym i stwierdził, już nie do końca na trzeźwo, że właściciel dłoni był mężczyzną mniej więcej w jego wieku. Zlustrował go wzrokiem od góry do dołu, po czym przeszło mu na myśl, że musiało to wyglądać, jakby go oceniał. Cóż, już i tak za późno…
Facet, który go zaczepił miał śmieszną fryzurę - styliści radzili mężczyznom nie farbować włosów, ale ten widać miał w nosie trendy. Chociaż… Nie do końca. Jego czarna, rozpięta na 2 guziki od kołnierzyka koszula i ciemne jeansy wyglądały na drogie, do tego dopasowane do jego smukłego, dobrze zbudowanego ciała.
Mógłby wyrwać każdą pannę w klubie samym spojrzeniem, pomyślał Marco.
– To jak? – wytrącił go z rozmyślań, poklepując jego ramię, na którym ciągle spoczywała jego dłoń.
– Och…  Tak, oczywiście, siadaj – odpowiedział rozkojarzony brunet.
– Pijesz coś? - spytał nowo poznany facet, kiedy przyjmowano jego zamówienie. Barman zwrócił się do niego po imieniu, najprawdopodobniej znali się już wcześniej. Czyżby piwnooki blondyn bywał tu regularnie?
– Dzięki, właśnie zamówiłem – Marco wskazał gestem na opróżniony do połowy kufel z piwem, stojący przed nim na ladzie.
– Jestem Jean – zaczął mężczyzna.
– Wiem - wypalił – Czekaj, to znaczy… Słyszałem! Jak zamawiałeś… Stój, jeszcze raz – potarł grzbiet nosa, wzdychając - Miło mi, jestem Marco – wyciągnął dłoń w stronę Jeana, uśmiechając się. Tamten się zawahał, ale sekundę później odwzajemnił uścisk, potrząsając ją lekko.
Zbyt oficjalnie? – wystraszył się Marco, lecz w tym samym momencie zwrócił uwagę na mrowienie, które zaczynało się w miejscu zetknięcia ich dłoni, przechodziło dalej przedramieniem i  miłym ciepłem rozchodziło się po całym jego ciele.

***

Rozmawiali, cały czas siedząc razem przy barze - jeden obok drugiego. Żaden z nich nie przejmował się kontrolowaniem czasu, toteż polegali jedynie na subiektywnym odczuciu upływających chwil. Jeanowi, podobnie z resztą jak Marco, czas mijał wyjątkowo szybko. Okazało się bowiem, że mają wiele wspólnych tematów, przy których każdy z nich miał coś nowego do powiedzenia, mniej lub bardziej elokwentnie przechodząc od jednej myśli do drugiej.
Prócz czasu, inną rzeczą, której trudno było im upilnować, była ilość wypitych drinków. Pełne kieliszki pojawiały się na ladzie, puste z kolei z niej znikały. Stan błogiego upojenia pogłębiał się z każdym łykiem wypalających gardła napoi.
Muzyka, dotychczas obojętna im obu, nagle stała się nieprzyjemnie ogłuszająca, chociaż w rzeczywistości DJ wcale nie kombinował z głośnością. Oboje stwierdzili jednomyślnie, że dobrym pomysłem będzie ewakuowanie się w bardziej ustronne miejsce, gdzie ich wnętrzności nie drżały w rytm granych kawałków.
– Czekaj - zaczął Marco, kiedy Jean stał już w progu wyjścia na tyły klubu.
Faktycznie musiał bywać tu często, skoro znał tak dobrze budynek, pomyślał brunet, odrobinę zbyt długo podziwiając profil twarzy mężczyzny zatrzymanego w pół ruchu.
– Co jest?
– Mówiłem ci, że jestem tu ze znajomymi… – kontynuował.
– Słabo cię pilnują.
Chwila ciszy.
– Uważam, że odpowiedzialnie byłoby powiedzieć im, że wychodzę - Marco uśmiechnął się, dumny z siebie.
– I chcesz teraz wracać szukać ich po całym klubie? – Jean niedowierzał.
Przytknął grzecznie, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Zawsze wiedział, że miał ogromne pokłady niewykorzystanego talentu dyplomatycznego.
Blondyn westchnął głęboko, opierając czoło o zimną framugę drzwi. Szukanie jego wspaniałych znajomych równało się z ponownym wkroczeniem w strefę zaduchu i gryzącego smrodu papierosowego dymu. Oznaczało to również ponowne przepychanie się między mokrymi od potu obcymi ludźmi, a ta wizja wydała się Jeanowi zdecydowanie mniej przyjemna, niż wtedy, kiedy wkraczał pierwszy raz dzisiaj na parkiet.
Po chwili głębokiego zastanowienia spojrzał w czekoladowe, błyszczące oczy Marco i skinął głową.
– Przypomnij mi potem, żeby wziąć coś do picia jak będziemy wychodzić…

***

– Zajmujesz się czymś konkretnym? – spytał od tak Marco, kiedy przechodzili się czwarty raz tą samą ścieżką wzdłuż parku przy klubie. Jeśli na początku zielony plac wydawał im się niewielki, w tym momencie był już malutki i powoli dochodzili do sedna tajemniczej sekwencji, w myśl której ułożone były kostki chodnikowe: jasne i ciemne - pozornie przypadkowo pomieszane ze sobą.
Pytanie zawisło w powietrzu i była to pierwsza chwila niezręcznej ciszy między nimi od momentu, kiedy poznali się przy barze kilka godzin temu. Jean nie chciał, by nowo poznany mężczyzna, potencjalny przyjaciel, z którym przecież tak dobrze mu się rozmawiało, wystraszył się lub, co gorsza, uciekł, gdyby powiedział mu prawdę. Nie chciał jednocześnie okłamywać Marco, bo było to nie fair w stosunku do niego. Piegaty brunet przypominał Jeanowi psa, wielkiego golden retrievera, którego nigdy nie miał, a o którym marzył całe swoje dzieciństwo.
Dziwne skojarzenie... To na pewno przez alkohol – pomyślał Jean, łapiąc się na tym, że jego tok myślenia stawał się coraz mniej logiczny.
 Było w nim coś, co mimowolnie wywoływało uśmiech na ustach chłopaka i ciepłe uczucie w klatce piersiowej. Marco patrzył na niego inaczej niż wszyscy: nie jak na zabawkę, do czego Jean już zdążył przywyknąć z racji obranego zawodu, ale jak na równego sobie człowieka, przyjaciela. Im dłużej z nim przebywał, tym większe miał do niego zaufanie, chociaż tamten nie zasłużył sobie na nie niczym szczególnym - dotrzymywał jedynie towarzystwa mężczyźnie, którego kontakt z ludźmi ograniczał się do ról granych w pościeli klientów oraz krótkich wymian zwrotów grzecznościowych w miejscach publicznych.
Marco nie naciskał, by rozmówca udzielił mu odpowiedzi, gdy ta nie nadchodziła przez dłuższy czas. Widział jak Jean spuszcza wzrok i wbija go w ziemię, kiedy zadał tamto jedno pytanie. Widocznie był to temat, którego Jean zdecydowanie nie chciał poruszać, dlatego postanowił dać mu trochę wolnej przestrzeni i zakończyć wypytywanie o życie osobiste chłopaka. Normalnie nie miał w zwyczaju przeprowadzać wywiadów. Gdyby nie był pijany, czekałby cierpliwie, aż rozmówca poczuje się na tyle komfortowo, by samemu zacząć odkrywać przed nim fakty z życia, o których swobodniej mu się mówiło.
Poznawanie nowych ludzi Marco brał za pewien rodzaj sztuki. Z każdym z nich odbywało się to inaczej i fascynowała go różnorodność charakterów otaczających go osób. Niektórzy byli typami otwartych ksiąg, z których można było wyczytać wszystko w jednym momencie, natomiast innych odkrywało się powoli, stopniowo zdobywając ich zaufanie. Zachowywanie cierpliwości w takich przypadkach odpłacało się ogromną satysfakcją oraz widoczną w oczach poznawanych ludzi wdzięcznością za poświęcony im czas i zrozumienie.
Praca Marco polegała na ciągłym koegzystowaniu z osobami, które lubił mniej lub bardziej, dlatego, po kilku latach praktyki zawodowej, był już w stanie ocenić, z kim miał do czynienia. Tym samym mógł lepiej obrać ścieżkę działania, jakiej należało się trzymać, by zrobić dobre wrażenie i zyskać zaufanie. Tak było w teorii.
W rzeczywistości… Był pijany. Jednak nadal potrafił dojrzeć w Jeanie typ osoby, która uchyli rąbka tajemnic swojego życia tylko wtedy, gdy będzie wystarczająco na to gotowa. Marco mógł poczekać. Tajemniczy ludzie zawsze interesowali go najbardziej.

***

   Jeanowi wydawało się że mówi za dużo. Oczywiście, alkohol miał w tym swój udział, rozplątał jego język do końca, ale chodziło o coś innego. Może miał takie wrażenie, bo dawno nie rozmawiał z nikim tak swobodnie, a może miało to związek z intymną atmosferą, która panowała między nimi od czasu wyjścia na świeże powietrze. O ile powstrzymał się przez ujawnieniem sposobu zarabiania na życie, tak na wszystkie inne tematy mógł rozmawiać z nim w nieskończoność. Jeana dziwiła ta nagła otwartość. W końcu poznał swojego rozmówcę zaledwie kilka godzin temu. Tłumaczył sobie tylko część z wielkiej dozy zaufania, którą obdarzył tej nocy chłopaka, wcześniej wspomnianym syndromem golden retrievera. Za całą resztę można było obwiniać doskonale wyćwiczoną umiejętność radzenia sobie z ludźmi, którą posiadał i nadal świadomie wykorzystywał Marco.
   Zmęczeni chodzeniem w kółko, usiedli pod wielkim drzewem w środku parku, uważając, by nie zrobić sobie krzywdy, gdy błędnik odmówił posłuszeństwa. Letnie powietrze było ciepłe, a niebo bezchmurne. Cienie, rzucane przez zmierzający do pełni księżyc, wydawały się nienaturalnie długie, a gwiazdy były tej nocy wyjątkowo dobrze widoczne. Gdyby tylko Jean pamiętał jeszcze jakieś konstelacje, żeby móc pochwalić się wiedzą przed siedzącym obok chłopakiem…
   – Patrz, Jean, spadająca gwiazda! – zawołał nagle Marco, wyciągając rękę do góry, by wskazać na miejsce, w którym ją widział.
   Faktycznie, była to gwiazda i nawet spadała. Jean widział ją tylko przez ułamek sekundy, zanim spaliła się, wpadając w atmosferę, ale był pewien, że ją zauważył.
   – Masz jakieś życzenie? – spytał Jean, zanim Marco miał okazję zrobić to pierwszy. Blondyn wiedział, o co chciał poprosić gwiazdę, ale nie był gotowy, by mówić o tym ze swoim towarzyszem. Wiązało się to bezpośrednio z częścią jego życia, która pożerała jego moralność żywcem, dlatego nie był jeszcze w stanie rozmawiać o tym swobodnie z Marco. Tak samo jak wtedy, gdy tamten spytał o jego zawód. Na ogół na tak proste pytanie należałoby udzielić równie prostej odpowiedzi, jednak jak można mówić beztrosko o czymś, co wysysa z ciebie regularnie całą chęć życia i pozbawia wiary w zwyczajną sprawiedliwość? Czy można normalnie żyć, kiedy wstyd i nienawiść konsumują człowieka od środka? Jak myśleć trzeźwo, gdy nie można być szczerym nawet ze samym sobą?
   – Tylko jedno – powiedział Marco cicho, nadal wpatrując się w nocne niebo.
   Jean spojrzał na niego, obserwując go przez chwilę w milczeniu. Gdyby piegaty mężczyzna chciał pochwalić się swoim życzeniem, już by to zrobił, więc w tym momencie zapadła między nimi cisza, znacznie mniej niekomfortowa niż wcześniej.
   Życzenia… Nazywa się nimi prośby do kawałka kamienia spalającego się w atmosferze, rzadkiego okazu chwastu z nadwyżką liści czy płomienia, który zdmuchuje się z włożonych w słodkie ciasto kolorowych świec. Brzmi absurdalnie, prawda? Aczkolwiek każdy ma nadzieję, że te banalne rzeczy w jakiś sposób się spełnią, sprawią, że życie będzie przyjemniejszym.
   Życie Marco wydaje się nieskazitelne, kiedy tak o nim opowiada, ale może sam, gdzieś tam w środku cierpi po swojemu, pomyślał Jean w nagłym przypływie empatii.
   – Nie wiem, czy nie palnę teraz głupoty, ale wydaje mi się, że każda gwiazda spełnia tylko jedno życzenie, więc chyba i tak nie masz po co wymyślać więcej – oznajmił blondyn, biorąc łyk piwa z butelki.
   – Zakładam, że sam też jakieś masz. Myślisz, że gdybym zmarnował moc tej gwiazdy na swoje życzenie, to z twoim już nic by nie mogła zrobić? – spytał z lekkim uśmiechem na twarzy,  patrząc na Jeana siedzącego obok.
   – Czemu uważasz, że spełnianie twojego życzenia to marnowanie gwiazdy?
   – A ty nie zastanawiasz się, ile ludzi zasługuje na gwiazdę bardziej od ciebie? Czasem po prostu zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie mają gorsze problemy od moich, chociaż trudno jest to sobie wyobrazić. I może oni potrzebują gwiazdy bardziej ode mnie… – spojrzał nieśmiało na swoje nogi wyciągnięte przed nim, opierając  się plecami o pień drzewa tak samo jak Jean.
   – Każdy zasługuje na swoją gwiazdę – blondyn pociągnął kolejny łyk alkoholu ze swojej w połowie pustej butelki, wpatrując się w przestrzeń przed siebie - grunt, żeby wykorzystał ją mądrze.

***

   Jean nie mówił potem zbyt dużo. Oboje byli na tyle pijani, by poczuć zmęczenie i nie przejąć się faktem, iż znajdowali się w samym środku parku przy klubie, leżąc obok siebie na trawie, mokrej od rosy.
   Jean poszedł na tę imprezę, by się odstresować, nie myśleć o problemach i zapomnieć, że niektórzy ludzie i sprawy w ogóle istniały. Inaczej wyobrażał sobie zakończenie tego wieczoru, aczkolwiek nie miał nic przeciwko swojemu aktualnemu położeniu. Leżał właśnie w błogim, lekko melancholijnym stanie pod ogromnym drzewem, do towarzystwa mając jedynie opróżnioną butelkę po piwie, faceta, którego nie wiadomo, czy w ogóle by poznał, gdyby nie koszulka z logiem MCR oraz jego również pustą butelkę po tak samo beznadziejnym piwie. Postanowił rozkoszować się ostatnimi chwilami świadomości, która mu została.
   – Jean?
   Spojrzał na towarzysza, który powoli już dryfował między jawą, a snem, mamrocząc cicho pod nosem.
   – Co jest? – spytał.
   – Te gwiazdy i życzenia... – zaczął mówić coraz ciszej, ale nagle zerwał się z powrotem, próbując ciągnąć wątek. – Ja nie oceniam... W ogóle... Nie wiem, o co chodziło z twoją pracą… Uniknąłeś… Nie było odpowiedzi… – znów powoli odpływał – To bardzo tak, że powinieneś to lubić… Ja myślę, że… to chyba bardzo niezdrowe… Tak bardzo nienawidzić czegoś co musisz robić cały czas…
   Ciepłe ramiona mężczyzn leżących obok siebie stykały się ze sobą. Było to miłe uczucie, bo dotyk drugiego chłopaka nie odrzucał. Jean nie musiał walczyć ze sobą, by pozostać na miejscu i nie uciec. Potrzebował właśnie takiego rodzaju niewymuszonej bliskości, która bardzo różniła się od nachalnego dotyku dłoni, obmacujących jego ciało w najobrzydliwszy sposób.
   – Marco...? A ty kochasz to, co robisz? – spytał Jean, ale ciche pochrapywanie obok wskazywało na to, że tej nocy nie miał już uzyskać odpowiedzi. – Ech... Stąd trzeba będzie wrócić, Marco. Ty jesteś pijany, ja szalony... Kto nas zaprowadzi do domu? – zacytował słowa przeczytane kiedyś w jednej z książek, a które bardzo wryły mu się w pamięć.
   Zamknął oczy, ale zanim ogarnęła go słodka nicość snu, poczuł na swoim torsie dłoń Marco, która opadła bezwładnie, kiedy niczego nieświadomy chłopak obrócił się, przysuwając bliżej blondyna. Jean z wdzięcznością przyjął tę formę czułości i zaufania od śpiącego mężczyzny. Nie do pomyślenia, że jeszcze kilka godzin temu nie istniał w jego życiu nikt taki jak Marco. Czuł ciepło jego ciała oraz głęboki i powolny oddech na ramieniu. Nie do końca wiedział, co to było, te silne, miażdżące jego płuca uczucie, które kłębiło się w nim teraz, ale kazało mu zapamiętać ten moment i delektować się nim. Tak zrobił, pozwalając kilku gorącym łzom spłynąć z kącików jego oczu i zaginąć w ciemnych krótkich włosach nad uszami.
Zapomnienie skradło ostatnie okruchy świadomości Jeana. Pozostawiło go samemu sobie w ciemności, gdzie w końcu mógł zasnąć ciężkim snem, pijackim, pozbawionym koszmarów, czując na szyi równomierne, ciepłe oddechy leżącego obok niego mężczyzny – potencjalnego przyjaciela.

~ Kat



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz