piątek, 30 stycznia 2015

Marco Bodt - Absurd z życia śpiocha

Wyzwanie #2
<więcej o wyzwaniach tutaj>

Ludzie nigdy nie byli na tyle rozumni, by wiedzieć, że ich życie wcale nie składało się z wydarzeń o ściśle określonym przebiegu i kolejności. W żadnym stopniu! Każdy ich ruch zależał nie od czasu, nie od przypadku, lecz tylko i wyłącznie od nich samych. Zawsze mieli wybór, a każda decyzja dzieliła ich od alternatywnych historii. W prostych słowach: ich życie wahało się na granicy „Co by się stało, gdyby…”.

A co by się stało, gdyby tego wspaniałego i słonecznego dnia rozpoczęcia szkolenia wojskowego, Marco Bodt by… zaspał? Oczywiście, nie było to zwykłe zaspanie. We śnie objawiały mu się niezwykłe obrazy, marzenia, jak niesamowicie byłoby już zostać Żandarmem. Wszystko potoczyłoby się tak pięknie jak z jego sennych mar, gdyby nie fakt, że kąpał się w tej ekstazie szczęścia zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.
Dochodziła dwunasta. Ze znużeniem rozcierając swe zmęczone oczy Marco spoglądał na zegar. Przeklął gorzko pod nosem: kurwa. Następnie jeszcze raz. I drugi. I trzeci. Za każdym razem coraz głośniej i z coraz większą paniką, słyszalną nie tylko w głosie, lecz również widoczną na jego piegowatej, zmęczonej buźce. Po prostu… kurwa.
Agonalnym ruchem chwycił się za włosy i ponownie opadł na łóżko. Był pewny, że to koniec, że jego marna osoba została zesłana na bruk za sprawą paru wskazówek za bardzo przesuniętych ku górze. Czuł jak zaczynała go przepełniać bezsilność, powolnie płynąca z krwiobiegiem, rozlewała się po całym ciele, tym samym przyprawiając Marco o niemiły skurcz żołądka.
To nie mogło się tak skończyć. Nie mogło. Nie mogło. Nie mogło…
Lecz czy to był aby na pewno koniec?
Do głowy Marco wpadła myśl, która nie często się pojawiała w umysłach ludzi poddanych takiemu szoku. Była to myśl, którą zrodziła adrenalina, skacząca w ciele Marco i wypełniająca jego żyły. Owa myśl była wyjątkowa, gdyż najczęściej zastępowała ją ciężka depresja, bądź apatia.
Ale tym razem było inaczej niż u tych wszystkich, zwykłych ludzi. Marco się nie załamał. Energicznie wstał i wedle swego umysłu rozwijającego tę niesamowitą myśl, postanowił nie porzucać swego losu w ręce czasu. Chwycił najbliższą koszulkę, na której widniała sylwetka spider-mana, stare spodnie w kropki oraz czystą bieliznę, po czym kompletnie się ubrał. Postanowił działać.
Wyskoczył z domu niczym dziki zwierz (ewentualnie: niczym dzika łasica poszukująca swoje utracone dzieci). Wyglądał na rozjuszonego, jego źrenice się zwęziły, a drobne kropelki potu zaczęły powoli skapywać po twarzy. W Marco budziła się niesamowita determinacja, która nigdy wcześniej nie była tak widoczna w jego niewinnych ślepiach jak w tamtej chwili. Niektórzy powiedzieliby nawet, że była to chęć mordu – a na ulicy widziało go wielu.
Był duży ruch i zamęt, ale mimo wszystko, każdy ustępował drogi temu młodemu śpiochowi. Robili to nie z powodu autorytetu, jaki mógł wzbudzać ówczesny wizerunek młodzieńca. Było to sprawką trwogi, która ogarniała ich serca na widok dzikiego dzieciaczka szarżującego przez ulice południowej dzielnicy miasta Rose.
Biegł niczym szalejący huragan. Wszyscy wiedzieli, że się zbliża; każdy zwrócił uwagę na ten niewyobrażalny rumor, jaki Marco tworzył biegnąc po ulicach. Kierowca samotnej furgonetki na skraju głównej ulicy, również był pewny, że coś zaraz się stanie. Że coś niezwykłego złamie jego codzienną rutynę. Że ktoś pojawi się za chwilę w jego brudnym, zwykłym, bocznym lusterku… Nie musiał długo czekać – Marco nie zawiódł jego oczekiwań.
Dziki Bodt pojawił się niespodziewanie tuż koło samochodu. Opierając się o furgonetkę, przerzucał swój nieprzyjazny wzrok, to na klamkę, to na zdziwionego kierowcę. W końcu mężczyzna, znajdujący się w środku, powoli otworzył okno.
Otwierała się całe dziesięć sekund.
– Hej! Młody, co ty wyrabiasz? – zdumiony, jednakże akceptujący całą tę sytuację, trzydziestopięcioletni Ryszard M. zadał pytanie.
To nie było zwyczajne; kierowcy furgonetek nigdy nie zadawali pytań. Nigdy nie mieli do tego prawa, więc świadomy tego Marco wytrzeszczył oczy.
– Co się tak lampisz? Mów, jak się pytam! – Ryszard ponownie złamał prawo.
– Ja-a… muszę się do-ostać na… szko- szkolenie. Tak. Właśnie tak – z trudnością wydukał młodzieniec. Nawet jeśli się spodziewał, że siedzący przed nim mężczyzna jest dopiero początkującym kierowcą, przypuszczał, że powinien znać zasady obowiązujące ludzi o takim zawodzie. To go intrygowało. Ewenement znajdujący się tuż przed nim, musiał być wyjątkowo charyzmatyczną jednostką – właśnie kogoś takiego potrzebował Marco. – Podwieziesz mnie gdzieś?... To-o bardzo ważne.
Ryszard zmarszczył brwi, zastanawiając się przez dłuższą chwilę. Marco nie był przyzwyczajony do takiego napięcia, które z każdą sekundą wzrastało coraz bardziej. To było nie do zniesienia: lustrujący wzrok kierowcy, jego spokojny oddech, zmarszczone brwi, cisza między nimi, a nawet wyimaginowany tłum gapiów, który wcale nie dostrzegał powagi sytuacji.
W końcu Ryszard zadecydował…
– Wsiadaj – machnął ręką i kiwnął głową z dezaprobatą. – Jak masz tak sapać przy moim samochodzie to wole byś się uspokoił wewnątrz.
Marco doznał euforii. Jeden miły gest randomowego kierowcy zadecydował o całym jego życiu. Śpioch był pewien, że to nie przypadek. To niebiosa dały mu pozwolenie na spełnienie marzeń i zostanie Żandarmem. Oczywiście, wcześniej musiał wytrzymać pięciogodzinną paplaninę Ryszarda, nim dojechał do celu i stanął pod bramą 104. Oddziału Kadetów, lecz to nie było istotne. Dołączenie do szkolenia było warte każdej ceny.
A kiedy już tam się znajdował, brew swoim oczekiwaniom, nagle poczuł niesamowite osamotnienie. Był pewny, że to osobliwe i nieprzyjemnie uczucie minie zaraz po załatwieniu wszelkich formalności związanych z poinformowaniem tamtejszej władzy o swojej obecności, jednakże tak się nie stało. Nie było żadnego Wejścia Smoka, dobrego pierwszego wrażenia, ani nawet zauważalnego wbicia do jakiejkolwiek grupki kadetów. Nic. Kompletne zero. Ludzie wydawali się go nie zauważać. Nawet na niego nie spoglądali kiedy mijali go na ścieżce w drodze powrotnej z kolacji. Nie witali się, nie patrzyli w oczy. Nikt szczególnie nie reagował na jego zaczepki i pytania związane z odnalezieniem pokoju gdzie miał mieszkać i spać przez następne lata.
Ale w końcu mu się udało. Nie ważne, że grubo po północy – w końcu znalazł swoje nazwisko zapisane na zwyczajnej karteczce, powieszonej na zwyczajnych drzwiach zwyczajnej chatki. Nic szczególnego.
Uradowany Marco postanowił wejść do środka i w końcu odpocząć. Zapukał do drzwi z nadzieją na szybki odzew. Przeliczył się. Nikt nie zareagował na jego pierwsze próby zawiadomienia o swojej obecności. Czekał dłużej, z myślą, że ktoś musiał go usłyszeć, bo przecież kto by spał o tej porze w męskiej sypialni, gdzie pewnie było około sześciu przystojnych, umięśnionych facetów?
Zaczął pukać dalej, ale to nie było to samo pukanie co wcześniej. Doznał furii i jeszcze większej determinacji. Pukał, jednakże z zażartą chęcią dostania się do środka. Pukał, z nadzieją na lepsze jutro. Pukał, by wejść do świata swoich marzeń. Pukał i…
– Człowieku, twoje sapanie pewnie słyszą na końcu wszechświata – usłyszał Marco, kiedy drzwi stanęły przed nim otworem.
– C-co? – jęknął śpioch zszokowany. Zapaliło się światło i ujrzał przed sobą olśniewająco przystojnego chłopaka o krótkich blond włosach, jasnych, piwnych oczach oraz niesamowicie wyrzeźbioną klatą i bicepsami. W świetle starej lampki mienił się on jak anioł, każdy szczegół, nawet takie najdrobniejsze, jak zaspane, podkrążone oczy, dodawały mu wtedy uroku i nieopisywalnego piękna. Biła od niego nieludzka potęga. Marco, za to, zaczął się dusić z oszołomienia swoim własnym oddechem.
– Mówię: przestań tak sapać – skrzywił się nieznajomy. – To pierwsza sprawa. Druga: czego do diabła chcesz o tej porze?
Dla Marco odpowiedź była oczywista, jednak narzędzia mowy odmówiły mu posłuszeństwa. W milczeniu, osłupiały, sterczał przed blondynem przez długą, niewygodną chwilę.
– No… tak – po jakimś czasie, z ironizowanym zrozumieniem, powiedział pół nagi chłopak i powoli zaczął zamykać drzwi. – To nara.
– Nie! Czekaj! – śpioch w końcu się przełamał i zaczął normalnie reagować. – Ja… tutaj mieszkam. Jestem na liście.
Blondyn ponownie stanął twarzą w twarz z Marco. Jego mina nie wyrażała większego zaskoczenia, prędzej znużenie i brak zainteresowania czarnowłosym śpiochem.
– Jesteś na liście, powiadasz? – zerknął na bok. – Tak się składa, że się spóźniłeś. Pozamieniano skład pokoi i teraz jest już u nas full. Ktoś zajął twoje miejsce.
– A-ale jak to?! – wyjąkał Marco. W jego oczach zaczęło się kłębić wielkie przerażenie.
– Tak to. Cain nie chciał mieszkać sam, więc przeprowadził się do nas, bo wszyscy myśleli, że ciebie nie będzie, skoro tak długo się nie pojawiałeś – blond-włosy anioł wzruszył ramionami. Wskazał ręką na lewo – Teraz będziesz mieszkał tam, samotnie.
Samotnie? Czy właśnie to chciał usłyszeć Marco? Czy właśnie w taki sposób jego marzenia nie tylko o Żandarmerii, lecz o wspaniałym szkoleniu we wspaniałym pokoju ze wspaniałymi mężczyznami, miały zostać pogrzebane za sprawą zwykłego zaspania?
Nie. I to właśnie Marco chciał zamanifestować.
– Nie, ja się nie zgadzam! Nie będę mieszkać sam! Miałem być tutaj! – podniósł głos, jego tętno wzrosło jeszcze bardziej niż na sam widok boskiego Adonisa. Wiedział, że to jego chwila, wszystko zależało od tego czy uda mu się przekonać przystojniaka do jego racji; czy uda mu się zaszklonymi oczami pokazać, jak bardzo mu zależało.
Półnagi anioł chciał coś powiedzieć, Marco wstrzymał oddech.
– Sorry młody, nie tym razem. Idź już lepiej do siebie, nie ma tu dla ciebie miejsca.
Serce Marco pękło wraz z jego marzeniami. Po policzkach śpiocha popłynęły łzy. Powoli, bezradnie, klęknął przed przystojniakiem. Głos mu się załamał.
– A-a-ale dlaczego…?
Jean miał na to prostą odpowiedź, jednak nim ją ukazał światu, zamilkł na chwilę by zbudować dobre napięcie dla swojej wypowiedzi. W końcu odrzekł:
– Nie lubimy spider-mana.
I właśnie w ten sposób Marco skręcił w złą ścieżkę swojego przeznaczenia. Jego historia potoczyłaby się zupełnie inaczej jakby nie zaspał, ubrałby właściwą koszulkę, oraz dałby radę przekonać blondyna by zamieszkał z nimi. Tak się jednak nie stało. Przez całe trzy lata mieszkał samotnie, ludzie, przez żywione do spider-mana uprzedzenia, odrzucali go, a on sam załamał się i zapadł w depresję. Nie dostał się do Żandarmerii.
Popełnił samobójstwo w wieku dwudziestu siedmiu lat.


~ Ignis



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz