Wyzwanie #2
<więcej o wyzwaniach tutaj>
Ludzie nigdy nie byli
na tyle rozumni, by wiedzieć, że ich życie wcale nie składało się z wydarzeń o
ściśle określonym przebiegu i kolejności. W żadnym stopniu! Każdy ich ruch
zależał nie od czasu, nie od przypadku, lecz tylko i wyłącznie od nich samych.
Zawsze mieli wybór, a każda decyzja dzieliła ich od alternatywnych historii. W
prostych słowach: ich życie wahało się na granicy „Co by się stało, gdyby…”.
A co by się stało,
gdyby tego wspaniałego i słonecznego dnia rozpoczęcia szkolenia wojskowego,
Marco Bodt by… zaspał? Oczywiście,
nie było to zwykłe zaspanie. We śnie objawiały mu się niezwykłe obrazy,
marzenia, jak niesamowicie byłoby już zostać Żandarmem. Wszystko potoczyłoby
się tak pięknie jak z jego sennych mar, gdyby nie fakt, że kąpał się w tej
ekstazie szczęścia zbyt długo. Zdecydowanie zbyt długo.
Dochodziła dwunasta. Ze
znużeniem rozcierając swe zmęczone oczy Marco spoglądał na zegar. Przeklął
gorzko pod nosem: kurwa. Następnie
jeszcze raz. I drugi. I trzeci. Za każdym razem coraz głośniej i z coraz
większą paniką, słyszalną nie tylko w głosie, lecz również widoczną na jego
piegowatej, zmęczonej buźce. Po prostu… kurwa.
Agonalnym ruchem
chwycił się za włosy i ponownie opadł na łóżko. Był pewny, że to koniec, że
jego marna osoba została zesłana na bruk za sprawą paru wskazówek za bardzo
przesuniętych ku górze. Czuł jak zaczynała go przepełniać bezsilność, powolnie
płynąca z krwiobiegiem, rozlewała się po całym ciele, tym samym przyprawiając
Marco o niemiły skurcz żołądka.
To
nie mogło się tak skończyć. Nie mogło. Nie mogło. Nie mogło…
Lecz czy to był aby na
pewno koniec?
Do głowy Marco wpadła
myśl, która nie często się pojawiała w umysłach ludzi poddanych takiemu szoku.
Była to myśl, którą zrodziła adrenalina, skacząca w ciele Marco i wypełniająca
jego żyły. Owa myśl była wyjątkowa, gdyż najczęściej zastępowała ją ciężka
depresja, bądź apatia.
Ale tym razem było
inaczej niż u tych wszystkich, zwykłych ludzi. Marco się nie załamał.
Energicznie wstał i wedle swego umysłu rozwijającego tę niesamowitą myśl,
postanowił nie porzucać swego losu w ręce czasu. Chwycił najbliższą koszulkę,
na której widniała sylwetka spider-mana, stare spodnie w kropki oraz czystą
bieliznę, po czym kompletnie się ubrał. Postanowił działać.
Wyskoczył z domu niczym
dziki zwierz (ewentualnie: niczym dzika łasica poszukująca swoje utracone
dzieci). Wyglądał na rozjuszonego, jego źrenice się zwęziły, a drobne kropelki
potu zaczęły powoli skapywać po twarzy. W Marco budziła się niesamowita
determinacja, która nigdy wcześniej nie była tak widoczna w jego niewinnych
ślepiach jak w tamtej chwili. Niektórzy powiedzieliby nawet, że była to chęć
mordu – a na ulicy widziało go wielu.
Był duży ruch i zamęt,
ale mimo wszystko, każdy ustępował drogi temu młodemu śpiochowi. Robili to nie
z powodu autorytetu, jaki mógł wzbudzać ówczesny wizerunek młodzieńca. Było to
sprawką trwogi, która ogarniała ich serca na widok dzikiego dzieciaczka
szarżującego przez ulice południowej dzielnicy miasta Rose.
Biegł niczym szalejący
huragan. Wszyscy wiedzieli, że się zbliża; każdy zwrócił uwagę na ten
niewyobrażalny rumor, jaki Marco tworzył biegnąc po ulicach. Kierowca samotnej
furgonetki na skraju głównej ulicy, również był pewny, że coś zaraz się stanie.
Że coś niezwykłego złamie jego codzienną rutynę. Że ktoś pojawi się za chwilę w jego brudnym, zwykłym, bocznym
lusterku… Nie musiał długo czekać – Marco nie zawiódł jego oczekiwań.
Dziki
Bodt
pojawił się niespodziewanie tuż koło samochodu. Opierając się o furgonetkę,
przerzucał swój nieprzyjazny wzrok, to na klamkę, to na zdziwionego kierowcę. W
końcu mężczyzna, znajdujący się w środku, powoli otworzył okno.
Otwierała
się całe dziesięć sekund.
– Hej! Młody, co ty
wyrabiasz? – zdumiony, jednakże akceptujący całą tę sytuację,
trzydziestopięcioletni Ryszard M. zadał pytanie.
To nie było zwyczajne;
kierowcy furgonetek nigdy nie zadawali pytań. Nigdy nie mieli do tego prawa,
więc świadomy tego Marco wytrzeszczył oczy.
– Co się tak lampisz?
Mów, jak się pytam! – Ryszard ponownie złamał prawo.
– Ja-a… muszę się
do-ostać na… szko- szkolenie. Tak. Właśnie tak – z trudnością wydukał
młodzieniec. Nawet jeśli się spodziewał, że siedzący przed nim mężczyzna jest
dopiero początkującym kierowcą, przypuszczał, że powinien znać zasady
obowiązujące ludzi o takim zawodzie. To go intrygowało. Ewenement znajdujący
się tuż przed nim, musiał być wyjątkowo charyzmatyczną jednostką – właśnie
kogoś takiego potrzebował Marco. – Podwieziesz mnie gdzieś?... To-o bardzo
ważne.
Ryszard zmarszczył
brwi, zastanawiając się przez dłuższą chwilę. Marco nie był przyzwyczajony do
takiego napięcia, które z każdą sekundą wzrastało coraz bardziej. To było nie
do zniesienia: lustrujący wzrok kierowcy, jego spokojny oddech, zmarszczone
brwi, cisza między nimi, a nawet wyimaginowany tłum gapiów, który wcale nie
dostrzegał powagi sytuacji.
W końcu Ryszard
zadecydował…
– Wsiadaj – machnął
ręką i kiwnął głową z dezaprobatą. – Jak masz tak sapać przy moim samochodzie
to wole byś się uspokoił wewnątrz.
Marco doznał euforii.
Jeden miły gest randomowego kierowcy zadecydował o całym jego życiu. Śpioch był
pewien, że to nie przypadek. To niebiosa dały mu pozwolenie na spełnienie
marzeń i zostanie Żandarmem. Oczywiście, wcześniej musiał wytrzymać
pięciogodzinną paplaninę Ryszarda, nim dojechał do celu i stanął pod bramą 104.
Oddziału Kadetów, lecz to nie było istotne. Dołączenie do szkolenia było warte
każdej ceny.
A kiedy już tam się
znajdował, brew swoim oczekiwaniom, nagle poczuł niesamowite osamotnienie. Był
pewny, że to osobliwe i nieprzyjemnie uczucie minie zaraz po załatwieniu
wszelkich formalności związanych z poinformowaniem tamtejszej władzy o swojej
obecności, jednakże tak się nie stało. Nie było żadnego Wejścia Smoka, dobrego pierwszego wrażenia, ani nawet zauważalnego
wbicia do jakiejkolwiek grupki kadetów. Nic. Kompletne zero. Ludzie wydawali
się go nie zauważać. Nawet na niego nie spoglądali kiedy mijali go na ścieżce w
drodze powrotnej z kolacji. Nie witali się, nie patrzyli w oczy. Nikt
szczególnie nie reagował na jego zaczepki i pytania związane z odnalezieniem
pokoju gdzie miał mieszkać i spać przez następne lata.
Ale w końcu mu się
udało. Nie ważne, że grubo po północy – w końcu znalazł swoje nazwisko zapisane
na zwyczajnej karteczce, powieszonej na zwyczajnych drzwiach zwyczajnej chatki.
Nic szczególnego.
Uradowany Marco
postanowił wejść do środka i w końcu odpocząć. Zapukał do drzwi z nadzieją na
szybki odzew. Przeliczył się. Nikt nie zareagował na jego pierwsze próby
zawiadomienia o swojej obecności. Czekał dłużej, z myślą, że ktoś musiał go
usłyszeć, bo przecież kto by spał o tej porze w męskiej sypialni, gdzie pewnie
było około sześciu przystojnych, umięśnionych facetów?
Zaczął pukać dalej, ale
to nie było to samo pukanie co wcześniej. Doznał furii i jeszcze większej
determinacji. Pukał, jednakże z zażartą chęcią dostania się do środka. Pukał, z
nadzieją na lepsze jutro. Pukał, by wejść do świata swoich marzeń. Pukał i…
– Człowieku, twoje
sapanie pewnie słyszą na końcu wszechświata – usłyszał Marco, kiedy drzwi
stanęły przed nim otworem.
– C-co? – jęknął śpioch
zszokowany. Zapaliło się światło i ujrzał przed sobą olśniewająco przystojnego
chłopaka o krótkich blond włosach, jasnych, piwnych oczach oraz niesamowicie
wyrzeźbioną klatą i bicepsami. W świetle starej lampki mienił się on jak anioł,
każdy szczegół, nawet takie najdrobniejsze, jak zaspane, podkrążone oczy,
dodawały mu wtedy uroku i nieopisywalnego piękna. Biła od niego nieludzka
potęga. Marco, za to, zaczął się dusić z oszołomienia swoim własnym oddechem.
– Mówię: przestań tak
sapać – skrzywił się nieznajomy. – To pierwsza sprawa. Druga: czego do diabła
chcesz o tej porze?
Dla Marco odpowiedź
była oczywista, jednak narzędzia mowy odmówiły mu posłuszeństwa. W milczeniu,
osłupiały, sterczał przed blondynem przez długą, niewygodną chwilę.
– No… tak – po jakimś
czasie, z ironizowanym zrozumieniem, powiedział pół nagi chłopak i powoli
zaczął zamykać drzwi. – To nara.
– Nie! Czekaj! – śpioch
w końcu się przełamał i zaczął normalnie reagować. – Ja… tutaj mieszkam. Jestem
na liście.
Blondyn ponownie stanął
twarzą w twarz z Marco. Jego mina nie wyrażała większego zaskoczenia, prędzej
znużenie i brak zainteresowania czarnowłosym śpiochem.
– Jesteś na liście,
powiadasz? – zerknął na bok. – Tak się składa, że się spóźniłeś. Pozamieniano
skład pokoi i teraz jest już u nas full.
Ktoś zajął twoje miejsce.
– A-ale jak to?! –
wyjąkał Marco. W jego oczach zaczęło się kłębić wielkie przerażenie.
– Tak to. Cain nie
chciał mieszkać sam, więc przeprowadził się do nas, bo wszyscy myśleli, że
ciebie nie będzie, skoro tak długo się nie pojawiałeś – blond-włosy anioł
wzruszył ramionami. Wskazał ręką na lewo – Teraz będziesz mieszkał tam, samotnie.
Samotnie? Czy właśnie
to chciał usłyszeć Marco? Czy właśnie w taki sposób jego marzenia nie tylko o
Żandarmerii, lecz o wspaniałym szkoleniu we wspaniałym pokoju ze wspaniałymi
mężczyznami, miały zostać pogrzebane za sprawą zwykłego zaspania?
Nie. I to właśnie Marco
chciał zamanifestować.
– Nie, ja się nie
zgadzam! Nie będę mieszkać sam! Miałem być tutaj! – podniósł głos, jego tętno
wzrosło jeszcze bardziej niż na sam widok boskiego Adonisa. Wiedział, że to
jego chwila, wszystko zależało od tego czy uda mu się przekonać przystojniaka
do jego racji; czy uda mu się zaszklonymi oczami pokazać, jak bardzo mu
zależało.
Półnagi anioł chciał
coś powiedzieć, Marco wstrzymał oddech.
– Sorry młody, nie tym
razem. Idź już lepiej do siebie, nie ma tu dla ciebie miejsca.
Serce Marco pękło wraz
z jego marzeniami. Po policzkach śpiocha popłynęły łzy. Powoli, bezradnie,
klęknął przed przystojniakiem. Głos mu się załamał.
– A-a-ale dlaczego…?
Jean miał na to prostą
odpowiedź, jednak nim ją ukazał światu, zamilkł na chwilę by zbudować dobre
napięcie dla swojej wypowiedzi. W końcu odrzekł:
– Nie lubimy
spider-mana.
I właśnie w ten sposób
Marco skręcił w złą ścieżkę swojego przeznaczenia. Jego historia potoczyłaby
się zupełnie inaczej jakby nie zaspał, ubrałby właściwą koszulkę, oraz dałby
radę przekonać blondyna by zamieszkał z nimi. Tak się jednak nie stało. Przez
całe trzy lata mieszkał samotnie, ludzie, przez żywione do spider-mana
uprzedzenia, odrzucali go, a on sam załamał się i zapadł w depresję. Nie dostał
się do Żandarmerii.
Popełnił samobójstwo w
wieku dwudziestu siedmiu lat.
~ Ignis
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz